Co można robić ze sztuką? Do czego ją wykorzystywać (bo że można i należy ją używać do różnych rzeczy, nie tylko w intymnych momentach jednostkowego zachwytu, autor tego krótkiego tekstu – trzeba to sobie od razu na wstępie powiedzieć – postuluje i popularyzuje)? Czy można się nią bawić, zaczepiać albo posłużyć się nią do sprowokowania jakiegoś dialogu czy działania? No pewnie – to nie jest żadne odkrycie. Jednak nie zawsze, nie wszędzie i nie dla wszystkich jest to tak oczywiste.
Nie ma nic złego w zwykłym, konwencjonalnym edukowaniu do sztuki – przekazywaniu informacji o stylach i epokach, słynnych artystach (a jeszcze lepiej, gdy jest też miejsce na opowieść o kobietach-artystkach i na komentarz o ich [nie]obecności w sztuce). Na tym opiera się zapewne duża część sylabusów na kierunkach uniwersyteckich (historia sztuki, kuratorstwo). Tego mogą dotyczyć lekcje w szkołach – o ile oczywiście ostanie się jakaś, która znajdzie czas i pieniądze, by włączać do podstawy programowej zajęcia z plastyki. Nad smutkiem i zadumą, którą ostatnie napisane zdanie mogło wywołać („narysować” na czytelniczych twarzach), nie będę się rozwodził. Niestety zbyt wiele wiadomo o niedoskonałościach polskiej szkoły. Wiedza o sztuce się przydaje, zarówno jeśli chcemy zabłysnąć w towarzystwie, używając jak przecinków ciekawie brzmiących nazwisk: Rothko, Dix czy Gentileschi, jak i gdy jakiś dyrektor lub dyrektorka wpadnie jednak na pomysł, by uczyć młodzież na przykład o Dorocie Nieznalskiej lub Julicie Wójcik (marzenie?), a my akurat szukamy pracy, będąc absolwentami „nierynkowych”, humanistycznych kierunków.
Sztuka jednak może się bardzo konkretnie i dobrze sprawdzić w jeszcze jednej (przynajmniej jednej) sytuacji. Wymaga ona od nas przejścia od zwykłej „edukacji do sztuki” (typowej i charakterystycznej na przykład dla klas/grup dominujących – w ten symboliczny sposób dokonuje się, na kolejnym odcinku klasowej walki, społeczna stratyfikacja: jeśli nie czerwienisz się od zakłopotania, gdy mówią o fowistach – prawdopodobnie odebrałeś dobre, nietanie wykształcenie) ku „edukacji poprzez sztukę”, i jest to chyba najbardziej ekscytujący moment w tym tekście. Wreszcie społecznicy, animatorki kultury i edukatorzy (oraz masa innych aktywistów i aktywistek różnej maści) oddychają z ulgą. Tak! Sztuką można się posługiwać, używać jej również do pracy społecznej, kulturowej. Z grupami o niższych kompetencjach kluczowych i umiejętnościach podstawowych, z mieszkankami i mieszkańcami najsmutniejszych ulic na poznańskim Dębcu i Sołaczu (możliwe, że każda z tych ulic jest smutna z trochę innych powodów, choć bezpośrednie powody i aktorzy lub sprawcy tych nieszczęść pozostają często ci sami – kobiety i mężczyźni nie do końca trafnie komunikujący swoje potrzeby i werbalizujący emocje). To będą także osoby starsze (często zależne, czyli o ograniczonej samodzielności), sąsiedzi kłócący się od dekady o to samo miejsce parkingowe, dzieciaki walczące ze sobą o wiatę przystankową (by deszcz nie padał, gdy próbuje się samoorganizować i budować swoje „trzecie miejsce” – czyli świat poza szkołą i domem), w końcu osoby z jakimiś brakami – tak szeroko to potraktujmy. Braki, niedobory, niepełności, niedoskonałości – któż ich nie posiada? Gdyby przyjąć taką perspektywę, świat nam się wyrówna, a osoba z niepełnosprawnością ruchu albo słuchu będzie stała w jednym rzędzie obok tej pani w blond włosach i wełnianej czapce na głowie, ale ze strasznym, wdrukowanym kiedyś przez ojca kompleksem dotyczącym jej inteligencji. I właśnie do pracy z tymi wszystkimi osobami i problemami sztuka może się świetnie nadawać. Można i należy jej do tego używać.
Integracyjne warsztaty sensualne to pomysł wcale nie taki oryginalny, nie nowy i pewnie trochę trudno byłoby odszukać tego pierwszego albo tę pierwszą, którzy na niego wpadli. Nieważne. Ważne jest, że próbuje się wykorzystywać sztukę, wystawę jako przestrzeń do renegocjowania znaków, pojęć, rozumienia rzeczy. Że preparuje się sytuację – bezpieczną, bo wolną od oceny – w której mogą się spotkać różni dorośli ludzie (dorośli tak umownie, bo wiadomo, że dojrzałość nie zawsze jest zszyta z wiekiem) i wspólnie pobawić się sztuką. Zatrzymać, zastanowić nad rzeczami, sprowokowani do tego jakimś obrazem, instalacją lub rzeźbą. Zapomniałem dodać, że ważne jest by… na te wszystkie artefakty nie patrzeć. Zamknąć oczy, zrezygnować z poznania wzrokowego. Brzmi pewnie obrazoburczo – zwłaszcza jeśli wsłuchać się w słowa: „sztuki WIZUALNE”. My wiemy, że to pewna umowność i że już dawno artyści i artystki zaczęli włączać inne zmysły i sposoby komunikacji, by sztukę opowiadać. Dźwięk, zapach, ruch – te wszystkie i inne mogą być przecież aspektami prawie każdej pracy – nawet tej najbardziej bezdźwięcznej, niepachnącej i nieruchomej. Albo takiej tylko pozornie. Gdy patrzę (tak, tym razem posłużmy się zmysłem wzroku) na obrazy Sophie Taeuber-Arp, to choć nośniki przekazywanej treści/historii są w większości płaskie, zamknięte w regularnych ramach, jest już kwestią mojej wyobraźni albo usłyszanej informacji z biografii artystki, by zobaczyć na jej obrazach nie tylko geometrię, kreski i linie, ale też usłyszeć muzykę lub zobaczyć taniec. Po co słuchać o tańcu, o ruchu – lepiej wstać i pląsać po galerii. Gdyby zasłonić oczy osobom, które zdecydują się na taki eksperyment, to możemy sprawić, że na wiosnę tańczyć będą również ci całe życie się od tej aktywności odżegnujący. Tak się dzieje, gdy się nie widzi, gdy powstaje przekonanie, że i ja nie jestem widziany. Jeśli w warsztacie uczestniczą osoby z zasłoniętymi oczami (jeśli nie mają żadnej dysfunkcji wzroku), to obok nich w spotkaniu mogą wziąć udział także osoby niewidome lub słabowidzące. Powstaje bezpieczna, komfortowa sytuacja, w której spotykają się często po raz pierwszy w życiu osoby w różny sposób sprawne, choć gdy opowiadamy o nich w języku normatywnym, okazuje się, że owszem, w warsztacie wzięło udział sześciu uczestników widzących i cztery osoby niewidzące. Ale na tym warsztacie naprawdę nikt nie patrzy – tylko się słucha (audiodeskrypcji prac, utworów muzycznych, dźwięków własnych i wyprodukowanych domowymi instrumentami), wącha (bezowe pianki, gorzką czekoladę oraz marchew i polietylen – jeśli tylko edukatorzy wybiorą je, trochę arbitralnie, do opisania jednej z prac Basi Bańdy1), rusza i szeleści (poruszając się po przestrzeni z dużymi płachtami papieru, tworząc własne interpretacje właśnie przekazanej opowieści o czechosłowackiej sztuce z okresu zimnej wojny) albo po prostu dotyka (macaliśmy już rzeźby Pawła Althamera2 i Tony’ego Cragga3). Jest to możliwe, jeśli artysta/tka jest łaskawy/a i nie boi się, że ktoś urwie Andzie ucho [„Anda” – jedna z rzeźb na wystawie „Polietylen. W ciemności”, która była pokazywana w Muzeum Współczesnym Wrocław w 2013 roku i do której po raz pierwszy autor tego tekstu wspólnie z Magdą Skowrońską miał okazję zrealizować integracyjne warsztaty sensualne – przyp. red.].
Wiemy już, że zmysły można włączać do pozawzrokowego doświadczania sztuki. I przy tej okazji mówić o ważnych tematach dotyczących na przykład rozwarstwienia społecznego, sytuacji migrantów ekonomicznych4, o rewolucjach obyczajowych i społecznych5, beztrosce i zbliżającej się wojnie6. Każde ze spotkań pokazuje „nie-szkolne”, nietradycyjne podejście do sztuki – to, że nie warto się jej obawiać (można w związku z taką postawą stracić sporo dobrej zabawy) ani nie ma potrzeby traktować jej jak ołtarz/ideę, którą można obrazić. Nasze „rebelianckie” działania są próbą wyłamania się z przemocowego dyskursu opowiadającego o sztuce z nabożnością. Sprowadzenie jej do funkcji estetyki zabija potencjał sztuki i zamyka w przestrzeni dekoracji. Odbiera jej sprawczość i użyteczność. Kuratorskie spojrzenie nie musi być złe – można i należy je po prostu uzupełniać. Staramy się to robić w naszych praktykach. Zabawa sztuką jest też doskonałym narzędziem w nadrabianiu braków związanych z edukacją artystyczną/plastyczną (było o tym na początku). Zasłonięcie oczu otwiera głowę, uruchamia jakieś dziwne, nieznane mi połączenia w mózgu (nie wiem – daleko mi do wiedzy neurologicznej), które pomagają polubić sztukę współczesną (tę straszną!). Zajęcia takie powinny być przepisywane dorosłym na receptę, nie tylko z racji możliwości takiego ozdrowieńczego powrotu do dzieciństwa (poprzez często beztroską zabawę), ale także z bardziej poważnych, przyziemnych powodów. Aktywizowanie mózgu, bodźcowanie go tylko dobrze nam robi. Wreszcie argument dla mnie najmocniejszy i najważniejszy: decydując się na sensualne, bezwzrokowe warsztaty, tworzymy przestrzeń do spotkania się osób widzących i tych z dysfunkcjami wzroku. Wszyscy zaczynają tę edukacyjną przygodę z tego samego poziomu. Otwierają się na inne, zmysłowe doświadczenia.
Bartek Lis – socjolog (dr), badacz społeczny, animator kultury, edukator. Kurator i koordynator projektów społecznych w Centrum Praktyk Edukacyjnych w Centrum Kultury ZAMEK w Poznaniu. Od 2013 roku zrealizował wspólnie z Magdaleną Skowrońską czternaście autorskich warsztatów sensualnych do wystaw: dwanaście w Muzeum Współczesnym Wrocław oraz dwa w Centrum Kultury ZAMEK w Poznaniu.
1 „Kocha co robić. Artystyczne warsztaty sensualne bez barier”, scenariusz i realizacja: M. Skowrońska, P. Mastej, B. Lis, Muzeum Współczesne Wrocław, 5.06.2014.
2 „Althamer haptycznie”, scenariusz i realizacja: M. Skowrońska, B. Lis, Muzeum Współczesne Wrocław, 2–23.03.2013.
3 „Cragg haptycznie. Warsztaty sensualne”, scenariusz i realizacja: M. Skowrońska, B. Lis, Muzeum Współczesne Wrocław, 22.03.2017.
4 Te dwa tematy poruszaliśmy w trakcie warsztatów towarzyszących wystawie „Stosunki pracy. Z Międzynarodowej Kolekcji Sztuki Współczesnej Muzeum Współczesnego Wrocław” – „Nic nie jest takie, jak nam się wydaje”, scenariusz i realizacja: M. Skowrońska, B. Lis, Muzeum Współczesne Wrocław, 16.11.2016.
5 „Aparat to moja broń. Gordon Parks” – „Opowiedz mi Parksa. Warsztaty sensualne”, scenariusz i realizacja: M. Skowrońska, B. Lis, Muzeum Współczesne Wrocław, 28.06.2017.
6 „WYSTAWA »Po omacku«. Warsztaty sensualne podczas, których zasłaniamy oczy”, koncepcja i realizacja: M. Skowrońska, B. Lis, Centrum Kultury ZAMEK, Poznań, 17.10.2019.