Arrow-long-left
PL|EN

Wywiady

Serwis

Jestem feministką

Izabella Gustowska, „Wirus”, 2020

W jedenastym numerze „Magazynu RTV” poświęconemu technologii nie mogło zabraknąć głosu artystki nazywanej „pierwszą damą sztuki multimedialnej w Polsce”. Izabella Gustowska jest autorką grafik, obiektów fotograficznych, instalacji, filmów i multimedialnych spektakli, takich jak „She. Media Story” z 2008 roku, czy „Hybryda” pokazywana dwa lata temu w poznańskim Pawilonie. Współtworzyła pierwszy w Polsce Wydział Intermediów na poznańskiej ASP (UAP), gdzie pracuje do dziś. Pamiętam, jak w 2007 roku, na drugim roku studiów, doświadczyłam jej wystawy „Life is a Story”. Ze ścian szacownie przykurzonego Muzeum Narodowego śpiewały, szeptały i mlaskały filmowe reprezentacje kobiecych ust. Był to czas, kiedy budziła się we mnie feministyczna świadomość. W zmaskulinizowanym, minimalistycznie sformatowanym środowisku akademickim szukałam czegoś, co przełamywałoby powagę wymownego milczenia. W tej sensualnej, barokowo-medialnej wystawie dostrzegłam manifestację wypartej przez akademię kobiecości. Wydawała mi się ona wręcz buntownicza. Pokazywała radość i przepych niestroniący od kampu, tak różny od powagi wielkoformatowych obrazów pustki i przefiltrowanych przez artystów narodowych traum w formie instalacji. Wystawa „Life is a Story” była bezwstydnie i publicznie przeżywaną radością z nieskrywanymi skłonnościami do eksperymentu, a przede wszystkim sposobem na opowiadanie kolektywnych herstorii, które rzadko znajdują dla siebie miejsce w instytucji.

W połowie lipca spotykam się z Izabellą w jej domu, stuletniej willi z dwoma świerkami przy wejściu. W bramie wita mnie, wtedy jeszcze uśmiechnięty, Rafał Trzaskowski; jest kilka dni przed wyborami. Iza częstuje mnie tartą z truskawkami i mascarpone.

Dokumentacja wystawy „Life is a Story (Sztuka wyboru)”, Muzeum Narodowe w Poznaniu. Fot. Jarosław Klupś

Zacznijmy od współczesności: czy opowiesz nam o filmie, nad którym obecnie pracujesz?

Zawsze chciałam zrobić film, od tego trzeba chyba zacząć. Mniejszymi lub większymi krokami, to mi się lepiej lub gorzej udawało. Zazwyczaj realizowałam krótkie, niskobudżetowe formy we współpracy z przyjaciółmi. W ramach stypendium kościuszkowskiego w 2013 roku i wyjazdu do Nowego Jorku otrzymałam trochę pieniędzy z Instytutu Adama Mickiewicza i udało mi się wtedy zrobić dość długi film (50 min.) jak na warunki amerykańskie. To był „Przypadek Josephine H…”. Inspirowała mnie biografia Josephine Hopper, żony Edwarda Hoppera, jednego z największych amerykańskich malarzy. Josephine również była artystką, o czym nie wszyscy wiedzą. Jednocześnie była gnębiona przez swojego męża. Wiemy to z dzienników, które pisała przez całe życie. Są to bardzo bolesne wspomnienia niespełnionej artystki żyjącej w cieniu mężczyzny, zajmującej się archiwizacją jego dorobku z wielką precyzją, ale w związku z tym pozostającą w jego cieniu. Josephine była bohaterką wielu obrazów namalowanych przez Edwarda. Ta historia i jej ekranizacja były dla mnie bardzo dużym przeżyciem, dlatego od czasu realizacji pierwszego filmu szukałam możliwości zrobienia kolejnego. W 2018 roku w konkursie na rezydencję w CK Zamek złożyłam propozycję realizacji filmu w Centrum Kultury Zamek w Poznaniu, Anna Hryniewiecka (dyrektorka instytucji) i Jagna Domżalska (kuratorka) zgodziły się wspólnie ze mną podjąć to wyzwanie. Niestety z powodu pandemii prace przerwało niespodziewane zamknięcie wszystkiego na trzy miesiące. Teraz powoli wracamy do zdjęć. Praca nad filmem to jest zawsze praca grupowa, nie można siebie wysforowywać naprzód. Sandra Korzeniak gra główną, podwójną rolę. Film, podobnie jak planowana w CK Zamek wystawa, nosi tytuł „Bezwzględne cechy podobieństwa” w kontrze do mojego cyklu „Względne cechy podobieństwa” z lat 80. Na razie zrezygnowałam z wielkich scen, przez co film stanie się bardziej kameralny i może w większym stopniu psychologiczny. To jest eksperyment, kolaż, mieszają się w nim obrazy z kamery Arri operatorki Zuzanny Kernbach i moje archiwalne zapisy z różnych kamer i telefonu komórkowego. To opowieść o bliźniaczkach, ale granych przez jedną aktorkę. Antonina jest architektką, bardzo silnie skoncentrowaną na swojej pracy, co popycha ją do przodu, konsekwentnie, bez oglądania się na innych. Natomiast Melania, jej siostra, jest aktorką, żyje z dnia na dzień, jest takim motylem, ma również córkę. Fabuła jednak nie jest tu najistotniejsza, chodzi o to, że one są w labiryncie różnych przestrzeni realnych i wirtualnych oraz w zapętleniu swoich tożsamości. Tam, w przestrzeniach CK Zamek, mijają się lub spotykają, co powoduje nie lada trudność w nagraniu niektórych scen, gdyż grane są przez jedną i tę samą aktorkę.

Fragment dokumentacji wystawy Izabelli Gustowskiej „Nowy Jork i dziewczyna”, Galeria Art Station Foundation, Poznań, 2015

Izabella Gustowska, „Względne cechy podobieństwa, bliźniaczość zastępcza”, 1980

A skąd u Ciebie to zamiłowanie do podwójności?

Ja jestem z bliźniąt, mam brata bliźniaka.

Ja też, ale siostrę.

To sama pewnie wiesz, że bliźniaczość jest czymś zupełnie innym u kobiet, szczególnie tych jednojajowych. Już wcześniej, przy graficznym cyklu „Względne cechy podobieństwa”, współpracowałam z kobietami-bliźniaczkami, także trochę się im przyglądałam i myślę, że to jest niezwykła siła, takie racjonalne i irracjonalne zapętlenie, które męczy i inspiruje. Intuicyjnie chcę być blisko tej podwójności, bo rozpoznaję w niej siebie. Podczas pracy z bliźniakami, z obserwacji ich zauważyłam, jak to jest trudne i dołujące doświadczenie, ale zarazem również piękne. Do mojego filmu producentka Paulina Szymaniak zaangażowała na przykład parę bliźniaczek z Białorusi, które Jagna Domżalska wypatrzyła na przystanku w Poznaniu. Studiują tu sinologię. Występowały w programie „Mam talent”, ale tam usłyszały, że jednak nie mają talentu [śmiech]. Kiedy nam na planie w Zamku zaśpiewały, to aż mury drżały! Zaraz zresztą pokażę ci ten fragment filmu. Możesz śmiało krytykować. Podczas robienia zdjęć akurat szczęśliwie trafiłam na remont Zamku, na destrukcję i rozpad. Teraz niestety, ale dla Zamku lepiej, znowu wszystko jest wyremontowane i błyszczy. A tu, w tle słychać Chór Czarownic („twoja wina, twoja wina!”). Ten cały zamek jest jak labirynt, osobiście zawsze się w nim gubię. O, a tutaj z grafiki Jana Tarasina spadają kropki… z dalmatyńczyka.

Fragment filmu Izabelli Gustowskiej „Bezwzględne cechy podobieństwa”, wersja robocza, 2020

Co Cię skłania do ciągłego eksperymentowania? Zaczynałaś od grafiki, robiłaś zdjęcia, zamieniałaś je w obiekty, instalacje, teraz zajęłaś się filmem…

Szybko się nudzę, kiedy zaczynałam studia, na uczelni panowały takie kierunki jak koloryzm w malarstwie czy figuracja i śladowo konceptualizm. Ja zawsze byłam bliżej tych nurtów konceptualnych, ale też nie stricte. Medium, którego używałam, było dla mnie istotne, ale jeśli chodzi o grafikę, to w ogóle nie interesowała mnie sprawność warsztatowa – czy to akwatinta, czy sucha igła – nie chciało mi się o tym gadać, dlatego weszłam w fotografię, a ją przeniosłam przez płyty chemigraficzne czy offsetowe do grafiki i od razu odżyłam, bo poczułam, że tam jest ten moment z rzeczywistości, że to nie jest taki człowiek podrabiany, narysowany suchą igłą, ale na fotografii zarejestrowany jest jego byt. Przy okazji robienia dyplomu w 1972 roku wyświetliłam film w obraz, potrzebny był mi ruch. Potem dołączyły wątki feministyczne, ciała kobiece, podwójność… To się tak bez większego bólu rozwijało.

Kadry z filmu „Bezwzględne cechy podobieństwa”, 2020

A chciałabyś powiedzieć więcej o wątkach kobiecych? To kobiety są najczęściej bohaterkami Twoich prac. Mam wrażenie, że nigdy nie są one przedstawiane same, towarzyszą im siostry, przyjaciółki, partnerki, a czasem ich własny cień.

Tak, cień to towarzysz, którego nie można się pozbyć, tak jak bliźniaczości, która wynika w jakiś sposób z cienia. Już podczas naszej pierwszej wystawy w 1978 roku w poznańskim Arsenale, „Trzy kobiety”, którą zorganizowałyśmy wspólnie z Krystyną Piotrowską i Anią Bednarczuk, pojawiała się ta podwójność, wiele wizerunków oraz (auto)portretów kobiet.

Bardzo dużo dały mi inne kobiety. Bez większego namawiania moje znajome pozowały mi do prac, do zdjęć, filmów; właściwie to ze wszystkimi się do dziś przyjaźnię.

Izabella Gustowska, „Zmieniam się 1 i 2”, 1978

I. Gustowska „Kobieta”, 1979

Izabella Gustowska, „Ofiara I i III (Gerda i Erika)”, 1989

Czyli nie traktowałaś kobiet jako obiektów swoich twórczych realizacji, ale ważna była dla Ciebie ich podmiotowość?

Tak, na przykład ten obraz, który tutaj wisi, to jest moja przyjaciółka Basia Kaczmarek ze swoją córką, tam jest artystka, także moja przyjaciółka, Krystyna Piotrowska, tu są lightboxy z ustami znajomych kobiet. One wszystkie hojnie mnie obdarzały swoimi wizerunkami. Na tym zdjęciu widzisz znajomą parę kobiet z Holandii. Tutaj jedna niesie drugą na plecach. 

A wyglądają jakby ze sobą walczyły.

Jedna z kobiet była taka potężna, a druga taka delikatna, wiotka, no i jedna niesie drugą. A obok są siostry Wichna i Hanka, które powracają w moim filmie, to te siwe panie z obecnie kręconego filmu. Na pracach z lat 70. widać, jak eksperymentuję z cieniem, z linią, z odbiciem ich ciał w sobie.

Izabella Gustowska z bliźniaczkami Wichną i Hanką, 2019

A jak to jest u Ciebie z feminizmem? Chyba nie zawsze chciałaś nazywać swoją twórczość feministyczną?

Wiesz, to była taka polska sytuacja, dość trudna, ale to nie jest tak; ja jestem teraz feministką. Musiałam do tego dojrzeć. I teraz mogłabym z czystym sumieniem powiedzieć, że jestem feministką, starą feministką [śmiech].

No to chyba mamy tytuł wywiadu!

To pokażę ci jeszcze, co teraz robię, tutaj, takie nagranie, które zrobiłam razem z Cezarym Ostrowskim. On mnie od dawna namawiał, żebyśmy coś wspólnie nagrali z moim tekstem i jego dźwiękiem. Buntowniczo to wyszło. Cezary to intrygujący sound designer. Posłuchajmy.

[w tle słychać: „to nie strach, to jest bunt, to jest bunt, to jest bunt”]

Mocne to jest.

Tak nam wyszło. Nagrywając, myślałam o wyborach, one się źle skończą. Myślę, że będą oszukane…

Twoje podejście do technologii jest raczej afirmujące, ma ona dla Ciebie potencjał emancypujący, prawda? Czy obserwując twórczość swoich studentek i studentów, zauważasz inny stosunek do mediów, może bardziej krytyczny?

Moje studentki są zanurzone w sieci. Kiedy przeszliśmy na uniwersytecie w tryb online ze względu na pandemię, zaprosiłam do poprowadzenia dwóch wykładów Martynę Miller i doktorantkę, Magdalena Żołędź, która mieszka w Londynie – i one fantastycznie to zrobiły. Widziałam, że studenci to bardzo dobrze przyjęli. Oni już od dawna byli w trybie pandemicznym, czyli online. Martyna deklaruje, że nie zna innego życia, bo jest zanurzona w wirtualności od podstawówki. Magdalena zajmuje się projektami społecznymi. Podczas naszych zajęć zaproponowała stworzenie wspólnie filmu, do którego każdy przesłał czterdziestosekundowy fragment i złożyliśmy te kawałki w całość. Chcemy to teraz pokazać podczas festiwalu Konteksty w Sokołowsku. Drugi projekt, „Kilimandżaro-Sokołowsko tam i z powrotem”, też będzie na Kontekstach 2020.

Dominka Hoyle, „Ćwiczenia Izolatkowe”, 2020

Tutaj jest ciekawy fragment z naszego „Kilimandżaro…” Dominiki Hoyle. Dominika skończyła licencjat w Wielkiej Brytanii, przyjechała do Poznania i robi świetne rzeczy. Jestem szczęśliwa, gdy oglądam jej prace, bo są w nich niezwykle fajna energia i intuicja.

Czyli edukacja pandemiczna w trybie online okazała się dla Was całkiem inspirującym doświadczeniem?

Tak, było to inspirujące doświadczenie, ale dopiero po pewnym czasie, na początku było trudno. Wiele osób nie dawało sobie rady, siedzieli po prostu pod kołdrami. Po pewnym czasie nagle „zaskoczyło”, no i mieliśmy cel: stworzenie wspólnego filmu. Wymieszaliśmy te wszystkie nadesłane prace, pocięliśmy je trochę. Ciekawe, co teraz studenci na to powiedzą [śmiech]. Wydaje mi się, że im więcej kolażu, tym lepiej. Tutaj są wstawki 3D Mateusza Bratkowskiego, a tutaj akurat widzisz dziewczynę, która naprawdę świetnie pisze, Barbarę Gryczan, napisała taki notatnik z czasów pandemii. Oprócz moich studentek i studentów doktorantka Justyna Górowska robi świetne rzeczy. Ona chyba z największą odwagą eksploruje świat rzeczywistości rozszerzonej (VR). W ogóle kiedy myślę o technofilicznych artystkach, to najbardziej poruszają mnie te, które z jednej strony łączą wątki zaczerpnięte z natury, z mitów, a z drugiej głęboko zanurzone są w świecie wirtualnym. Martyna Miller ostatnio robiła taką pracę z czerwonymi karpiami japońskimi, które są stworzeniami sakralnymi. U nas karpie się zjada, a wcześniej dusi.

Martyna Miller, kadr z filmu „Memory Carp”

Ciekawym zjawiskiem jest pojawienie się duetów artystycznych. Czasem są to pary, jak Ula Lucińska i Michał Knychaus, a czasem ludzie, których łączy jakiś konkretny projekt, albo tacy, którzy pracuję ze sobą przez wiele kolejnych lat. Iza Sitarska i Agata Konarska to taki duet, który wydaje mi się interesujący. Realizują wspólnie film na Sycylii, który nawiązuje do historii świętej Agaty.

A jak osobiście postrzegasz dziś media, nie masz już trochę dość tego zmultiplikowanego, zapośredniczonego, wszechobecnego wizerunku człowieka?

Nie, to mnie wciąż fascynuje. To jak gadanie ze sobą, z takim bliźniakiem, który mieszka w sieci. I nie męczy mnie to. Ja jestem jednak jedną nogą analogowa, a ta druga – cyfrowa — służy mi do osiągnięcia konkretnych celów. Nie używam często portali społecznościowych, czasem coś komentuję, ale raczej przeglądam i cieszy mnie to, że ludzie są w tych przestrzeniach tacy kreatywni. Fascynuje mnie to, ale też frustruje, bo nie mam czasu, żeby poznać wszystkie narzędzia, które też tak szybko się zmieniają. Kiedy wchodzą aktualizacje, okropnie mnie to denerwuje. To nie zmęczenie czy znudzenie, raczej złość na siebie, że czegoś nie wiem.

A nie złość na to, że coś lub ktoś znowu czegoś od Ciebie chce? Właściwie to skąd to poczucie, że trzeba się aktualizować?

Mnie to złości, bo uważam, że nie ma takiej potrzeby. Przyzwyczajam się do pewnych funkcji, a tu nagle coś się zmienia. To więc jest raczej złość, ale staram się jakoś zaakceptować fakt, że pewnych rzeczy już się nie nauczę. Wtedy korzystam z pomocy innych osób. Z przyjemnością zresztą realizuję prace w kolektywach, jak na przykład „Love Stories”, w której jest sześć dziewczyn i ja. To projekt, który zaczęłyśmy w 2018 roku i ciągle nie możemy go skończyć. Realizujemy go wspólnie z Katarzyną Wojtczak, Martyną Miller, Weroniką Wronecką, Joanną Piotrowicz, Marią Subczyńską, Mają Ziarkowską (Okamgnienie). Doszłyśmy do wniosku, że to będą historie miłosne opowiedziane za pomocą motywów z piosenek z Radio Pogoda – takie złote hity. Mnie to bardzo bawi.

Zapomniałam wspomnieć jeszcze o siostrach Subczyńskich, koniecznie o nich napisz: o Jadwidze, która niedawno miała swoją wystawę w Galerii SKALA, i Marii Subczyńskiej – obie są świetne, eksplorują tematykę związaną z grzybami, każda na swój sposób. To są cudowne dziewczyny! Szczególnie Maria jest tak głęboko zanurzona w tych grzybkach.

Izabella Gustowska

Joanna Pietrowicz

Maria Subczyńska i Siergiej Kanarski

Martyna Miller

Weronika Wronecka

Maja Ziarkowska

Kadry z filmu „Love Stories”, 2019–2020

W poprzednim numerze „Magazynu RTV” dotyczącym magii miałam przyjemność współpracować z Marią, zrobiła piękny filmik i esej wizualny.

Zobacz, jaki ogromny potencjał jest w tych kobietach, ile ich już tutaj wymieniłyśmy i każda z nich jest ciekawa.

Tak, teraz mamy na przykład rezydencję kolektywu Galeria SANDRA w Arsenale, który współtworzy około dwudziestu młodych artystek.

Ja uważam, że potęga jest w kobietach. Wiem, że moi koledzy nie kochają tych stwierdzeń, ale na uczelniach artystycznych w końcu coś drgnęło, Iwona Demko startowała na stanowisko rektora ASP w Krakowie, w Poznaniu też mamy kobietę rektorkę na UAM, w Białymstoku kobieta została wybrana na rektorkę politechniki. Uważam, że kobiety generalnie mają więcej do powiedzenia niż faceci.

Dokumentacja performansu Izabelli Gustowskiej „Hybryda akt II (Trucizna)”, Pawilon, Poznań, 2018. Fot. M. Zakrzewski

Czy inspirują Cię inne artystki? Szukasz inspiracji na przykład w literaturze kobiecej?

Jestem zanurzona w literaturze. Dosyć dużo piszę i uważam, że tam jest mój background. Książki podpowiadają mi niektóre rzeczy, które z kolei czasem trudno przełożyć na język filmowy, ale to jest świat, który lubię. Inspiracji raczej nie szukam, ale czasem znajduję. Lubię na przykład Siri Hustvedt. Napisała „Świat w płomieniach” o nowojorskiej kryptoprawdziwej scenie artystycznej, a sama jest historyczką sztuki. W moim filmie, który pokazywałam w Scenie Roboczej w Poznaniu, „16 media story…”, czerpałam dużo z literatury, cytowałam wiele fragmentów książek, na przykład z Rebecci Solnit, Susan Sontag, Virginii Woolf. A teraz czytam głównie facetów.

Newsletter

Bądź z nami na bieżąco – Zapisz się do naszego newslettera i śledź nas w mediach społecznościowych: