Korespondencyjny wywiad z Anną Nacher przeprowadziła Ewelina Jarosz
Skąd wzięło się Twoje zainteresowanie ekofeminizmem? Organizowałaś spotkania dotyczące tej tematyki już w latach dziewięćdziesiątych. Czy możesz opowiedzieć nam o ich przebiegu? Kto brał w nich udział? Gdzie się odbywały?
Trudno mi już dzisiaj odpowiedzieć na pytanie, skąd się wzięło „zainteresowanie” ekofeminizmem – cudzysłów dlatego, że z pewnością było to coś więcej niż czysto intelektualna reakcja i ten słownik nie bardzo chyba odpowiada istocie sprawy. Mniej więcej w połowie lat dziewięćdziesiątych czynnie uczestniczyłam w ruchu ekologicznym, przez pewien czas prowadziliśmy jednocześnie, wraz z Markiem Styczyńskim, oddział Pracowni na rzecz Wszystkich Istot w Nowym Sączu. Trzeba jednak dodać, że była to inna Pracownia i zupełnie inne czasy. Jednocześnie zaczęłam się zbliżać do ruchu feministycznego i mój ówczesny ekofeminizm był dosyć naturalnym złożeniem tych dwóch aktywności, co zresztą szybko okazało się zarzewiem mniejszych czy większych konfliktów. Ruch ekologiczny lat dziewięćdziesiątych w Polsce nie należał do szczególnie progresywnych ani otwartych, jeśli chodzi o kwestie równości płci. To była moja szkoła radzenia sobie z tym, co dzisiaj nosi miano mansplaining ☺ Warsztaty, które wówczas organizowałam, zawsze miały w centrum pracę z głosem i skłaniały się raczej ku pewnemu typowi pracy z sobą i z otoczeniem – były zresztą inspirowane Zgromadzeniem Wszystkich Istot, flagowym przedsięwzięciem warsztatowym ówczesnej Pracowni, zaczerpniętym z kolei z amerykańskiego i australijskiego ruchu głębokiej ekologii. Odbywały się w tych nielicznych ośrodkach, które wtedy były otwarte na takie działania – można było naprawdę policzyć je na palcach jednej ręki. Jednym z najwcześniejszych takich ośrodków był Sopatowiec w Beskidzie Sądeckim – dzisiaj miejsce znane joginom, buddystom i poszukiwaczom życia slow.
Wtedy, około 1997-98 roku, wszystko dopiero się zaczynało (a prawdę mówiąc, wraz z Markiem Styczyńskim pośredniczyliśmy w jego zakupie przez pierwszą właścicielkę, od której miejsce przejęła Gosia Kacner i stała się TĄ Gosią, a Sopatowiec TYM Sopatowcem). Odpowiadając na Wasze pytanie, uzmysławiam sobie, że z największym tylko trudem mogłabym odkopać jakąś archiwalną dokumentację tych warsztatów – nie przyciągały rzeszy osób, ale towarzystwo, które się spotykało przy ognisku, to była sama śmietanka polskiego młodego ruchu feministycznego lat dziewięćdziesiątych ☺ Później prowadziłam wielokrotnie moduł pracy z głosem, podczas warsztatów WEN-DO (najczęściej we współpracy z Agatą Teutsch i Moniką Serkowską), podczas obozów Feministycznej Akcji Letniej organizowanych przez Ulicę Siostrzaną (pamiętam, że prowadziłam warsztaty w Faltyjankach w 2003 roku oraz w Oklinach rok później) i przy wielu innych okazjach, które sama coraz słabiej pamiętam, to było ponad piętnaście lat temu… To pytanie domagałoby się chyba oddzielnej małej książeczki. Sporo byłoby do opowiedzenia, ale ten rozdział uważam jednak za domknięty i raczej nie chcę do niego na razie wracać.
Wraz z Markiem Styczyńskim jesteście opiekunami permakulturotwórczego miejsca, które nazwaliście Biotop Lechnica, będącego urzeczywistnionym przykładem pozytywnej utopii związanej ze zrównoważonym budownictwem. Jest to inicjatywa stanowiąca przykład uszanowania dla ciągłości lokalnych zwyczajów zamieszkiwania miejsca, ale też krytycznego ich przewartościowania. Jak ten patent sprawdził się w kontekście tworzenia więzi z lokalną społecznością, a jak przyjęty został przez przyjezdnych uczestników i uczestniczki Biotopu Lechnicy?
Od 2014 roku realizujemy pomysły na współistnienie z miejscem, które ostatecznie przybrały formułę Matecznika-Nie-Tylko-Ludzkiego (tak tłumaczymy anglojęzyczne Not Only Human Habitat). Pięć lat doświadczeń pracy z konkretnym miejscem w niewielkiej wsi, na słowackim Zamagurzu, pozwoliło nam na sformułowanie zasad, w których odzwierciedla się także to, co wynieśliśmy z wieloletniej aktywności w ruchu ekologicznym – niestety, zamkniętej raczej gorzkim przekonaniem o jego niemal całkowitej klęsce, przynajmniej w wymiarze społecznym. Nie chcemy o tym specjalnie dyskutować, bo różnicy w stażu i doświadczeniach nie da się przeskoczyć. Sprowadzając rzecz do meritum: obserwacja tych samych na przestrzeni wielu lat błędów komunikacyjnych, strategicznych, organizacyjnych i wreszcie rozpadających się więzi towarzyskich ostatecznie sprawiła, że obraliśmy własną ścieżkę, na uboczu lub wręcz z dala od organizacji ekologicznych. Nie żegnamy się jednak z nadzieją, że ruch ekologiczny w Polsce kiedyś wreszcie powstanie, umocni się i będzie realnie coś znaczył – najlepszym przykładem, że jest to możliwe, jest kilka istniejących już od jakiegoś czasu inicjatyw, na przykład Polski Alarm Smogowy. Póki co, wycofaliśmy się jednak z organizacyjnej aktywności.
Biotop Lechnica jest przede wszystkim gospodarstwem permakulturowym o szczególnym charakterze, bo jest to permakultura górska, w niełatwym klimacie, co powoduje, że znakomitą większość dostępnych poradników projektowania permakulturowego trzeba dostosowywać do lokalnych warunków. To właśnie – oraz stworzenie swego rodzaju mikrooazy bioróżnorodności – zajmuje nas najbardziej. Podstawą jest przekonanie, że musimy wiele nauczyć się od samego miejsca. Zaczęliśmy od żmudnej nauki obserwacji, stąd bierze się współdziałanie z przestrzenią i siedliskiem, nie zaś dostosowywanie ich do własnych – choćby najbardziej słusznych i szlachetnych – przekonań. Trochę piszę o tym w tekście opublikowanym jako hasło Zamieszkiwanie w Słowniku Przyszłości. http://forumprzyszloscikultury.pl/upload/2018/12/zamieszkiwanie-a-nacher.pdf
Jednym z takich otwierających momentów było odkrycie, że w stosie odpadów pozostałych po poprzednich gospodarzach, między innymi w rolce starej papy i kilku butelkach plastikowych, znakomicie zamieszkuje pokaźny padalec, kilka jaszczurek, sporo dzikich pszczół, nie wspominając już o formach życia uważanych przez miejskich ludzi za mniej atrakcyjne ☺ Nic sobie najwyraźniej nie robiły z tego, że to wszystko są materiały nieekologiczne, a nawet szkodliwe. Bywa więc, że nasze wyobrażenia o tym, jak „powinna” się zachowywać natura i co dla niej korzystne, a co nie, są jeszcze jednym gorsetem. Życie nie jest dogmatyczne.
Trudno nam w gruncie rzeczy odpowiedzieć na pytanie o relacje z „lokalną społecznością” – ten zwrot brzmi dla nas sztucznie i zbyt teoretycznie. Jest trochę, excusez le mot, napuszony. Mówimy o konkretnych ludziach, naszych sąsiadach, o wsi zamieszkiwanej przez dwieście kilkadziesiąt osób, które podejmują sporo wysiłków nie tylko, żeby przetrwać w tym oddalonym nieco od metropolii zakątku (iluzorycznie przybliża się do nich w czasie sezonu turystycznego), ale żeby też ulepszyć, co się da. My zaś nieodmiennie staramy się od nich uczyć, bo jest czego, na wielu poziomach, w wielu wymiarach.
Biotop jest w założeniu miejscem otwartym dla przeróżnych projektów: artystycznych, ekologicznych, zielarskich, warsztatowych… Kilka takich przedsięwzięć już zrealizowaliśmy, rodzą się następne: gościliśmy warsztaty robione wspólnie z krakowskim Bunkrem Sztuki, Kuba Pieleszek-Denis z gdańskiej ASP zrealizował u nas projekt wspólnotowych budek dla ptaków; spiskujemy z młodą polską artystką ulokowaną we Francji – Kamilą Piazzą; jesteśmy w stałym kontakcie z Elą Jabłońską, której projekty nieodmiennie nas zachwycają (zwłaszcza Nieużytki Sztuki). Chcielibyśmy w tym wszystkim jednak uniknąć pułapki swoistej „fabryki” kolejnych warsztatów, nie chcemy przykrawać ani swoich pomysłów na to miejsce, ani języka, ani sposobu, w jaki pracujemy do sloganów marketingowych i do konieczności przekonywania kogokolwiek, żeby tu przyjechał(-a). Na szczęście, mamy ten luksus, że nie musimy tego robić, możemy pozwolić sobie na prawie całkowitą niezależność. Trafiają do nas tylko osoby, które mają wystarczający poziom motywacji. Mamy poza tym tutaj nieustający remont i jesteśmy zbyt zapracowani, żeby zabawiać tych, którzy chcieliby przyjechać kolekcjonować doświadczenia albo dyskutować przy kawie. Bezwzględnym założeniem Biotopu jest konieczność pracy na miejscu. Proszę mi wierzyć, to bardzo skutecznie odstrasza pewien typ ideowców 🙂
Największym wyzwaniem jest blisko stuletnia drewniana chata spiska, których kilka wciąż jeszcze można w Lechnicy zobaczyć, ale których z każdym rokiem jest coraz mniej. Projekt jej restauracji jako miejsca wspólnotowego, off the grid, traktujemy jak rodzaj zobowiązania wobec miejsca, które uczy nas wszystkiego o życiu, różnorodności i szczęściu.
Jak z perspektywy własnych działań oceniasz możliwości odrodzenia się ruchu ekofeministycznego w realiach XXI wieku? Czy w tym procesie pozytywną rolę może odgrywać technologia, o której negatywnym wpływie na środowisko mówi się bardzo dużo? Czy mogłabyś przybliżyć dotykające tej kwestii wątki z Twojej książki Media lokacyjne. Ukryte życie obrazów (2016)?
Mam wrażenie, że ten ruch jest stale obecny i wcale nie musiał się „odradzać”, zważywszy choćby na nieustanną działalność Vandany Shivy, kolejne książki Donny Haraway, znaczenie, jakie dzisiaj w krytyce związanej z kryzysami ekologicznymi (w tym klimatycznym) ma teoria feministyczna, sens działań liderek ze społeczności rdzennych na całym świecie (mnie akurat bliskie są społeczności Arktyki, z samską na czele). Temat relacji między technologią i naturą to pytanie na zupełnie oddzielny wywiad – oczywiście został zdecydowanie przeformułowany wraz z tym, jak technologie cyfrowe stały się technologiami coraz mocniej włączonymi w otoczenie, w tym poza wielkimi miastami. Trochę o tym pisałam w Mediach lokacyjnych, ale ta tematyka stanowi osnowę mojego aktualnego projektu naukowego poświęconego estetyce obrazowania postcyfrowego. To olbrzymi temat, więc nawet nie chcę go zaczynać – trochę nowych rzeczy już opublikowałam, tym razem głównie po angielsku i głównie w otwartym dostępie, wszystko więc można znaleźć na mojej stronie w zakładce publikacje.
Trudno mi też „przybliżać” wątki z mojej książki – została napisana, jest dostępna na papierze i elektronicznie, zainteresowani nie powinni mieć problemu, żeby do niej dotrzeć. Proponowałam tam fundamentalną zmianę w myśleniu o relacji między obrazami wytwarzanymi przez media lokacyjne (w tym sztukę mediów lokacyjnych) a rzeczywistością – pisałam o obrazach, które są formą wymiany energii ze światem. Ta metafora narodziła się z inspiracji szczególną filozofią Gilberta Simondona, która od kilku lat przechodzi prawdziwy renesans (by nie rzec, staje się modna – łatwo poznać, kto kieruje się modą, a kto naprawdę sięga po Simondona, bo jego myśl łatwo zniekształcić, jeśli wyjmuje się poszczególne wątki z kontekstu). W nowym projekcie także podążam w stronę filozofii procesu, bo dla mnie tu właśnie sytuuje się największa szansa na zmianę myślenia, która w efekcie mogłaby odwrócić myślenie o świecie oparte na antropocentryzmie, idei ciągłego postępu/wzrostu gospodarczego i parcjalizacji doświadczenia (a więc generujące kolejne odsłony kryzysu ekologicznego).
Jesteś również współzałożycielką projektu muzycznego Karpaty magiczne. Jaką rolę w kształtowaniu się Twojej ekologicznej wrażliwości odegrała sztuka?
Projekt muzyczny to temat na kilka tomów 🙂 Zajmuję się tym z dwadzieścia lat i – z różnych powodów – to najtrudniejsza moja ścieżka życiowa, ale niezbędna. Nawet nie wiem, czy mam jakąś wrażliwość ekologiczną. Z biegiem czasu wszytko staje się prostsze: nie wyobrażam sobie, że można spędzać całe dnie bez kontaktu z roślinami, ziemią, żywą wodą i czynnikami atmosferycznymi; staram się nie zużywać więcej, niż to niezbędne; staramy się marnować jak najmniej i dzielić nadwyżkami z ogrodu (czasem nie mamy wyjścia, bo karmią się tym także zwierzęta, na przykład jelenie). Nie zabijamy ślimaków, nie rozumiemy pojęcia „szkodniki” i nie eliminujemy kompulsywnie chwastów, starając się jednak utrzymać chwiejną równowagę, żeby uzyskać mimo wszystko truskawki, dynie albo pomidory. Jesteśmy oboje wegetarianami o bardzo, bardzo długim stażu, ale do głowy by nam nie przyszło, żeby wywierać presję na kimkolwiek, aby podążał(-a) w tym kierunku. Uważam, że dla wielu osób ta droga jest zbyt trudna. Bardzo szanuję ludzi, którzy świadomie ograniczają spożycie mięsa (na przykład do dwóch, trzech obiadów w tygodniu) albo w ogóle cokolwiek ograniczają, cokolwiek. Nie ma chyba nic bardziej szkodliwego niż radykalizm neofitów 🙂
Sztuka? Nie wiem, nie wyobrażam sobie bez niej życia. Sztuka jest dla mnie jak powietrze, nie wiem, jak miałabym ocenić jej „rolę w kształtowaniu” czegokolwiek we mnie. Mój najpiękniejszy czas w życiu to czas spędzony całkowicie w naturze i czas spędzony w wielkich miastach, w totalnym zanurzeniu w sztuce (np. podczas Biennale w Wenecji, Ars Electronica w Linzu, na Manifeście i wszędzie tam, gdzie trafiam w „podróżach za sztuką”), kilka dni pod rząd spędzonych na ośmio- czy dziesięciogodzinnych maratonach odbiorczych. Tak, zawsze oglądam prace wideo w całości. Bycie w naturze i kontakt ze sztuką – dla mnie to zupełnie to samo. Sztuka oddychania. Z tej podwójnej perspektywy, czasem bardzo podgrzane debaty o „śladzie węglowym” i antropocenie – oraz innych ulubionych żetonach teoretycznych, zawsze sezonowych, zawsze o ograniczonej trwałości – budzą moją irytację, bo bywa często, że stają się zwyczajną zasłoną dymną i intelektualną rozrywką. Nie zgadzam się także do końca z poglądem o „naturze bez natury”. Oczywiście rozumiem, że jest to pewna konstrukcja kulturowa, ale czasem mam wrażenie, że ponieważ spora część teoretyków nie brudzi sobie rąk ziemią, kompostem i nie marznie podczas sześciogodzinnej wędrówki z plecakiem w deszczu, ma tendencję do projektowania swojej ograniczonej perspektywy (zawężonej do intelektu mocno oddzielonego od cielesności i wisceralności) na świat, który jest daleko bardziej skomplikowany i mocniej wypełniony niespodziankami rozmaitych sił życiowych, niż możemy sobie wyobrazić.
Ruch feministyczny w Polsce jest bardzo podzielony. W większym stopniu opiera się na przesłankach społecznych niż ekologicznych. Czy Twoim zdaniem istnieje możliwość połączenia ruchów feministycznych lat dziewięćdziesiątych, przesyconych duchem neoliberalizmu, i współczesnych ruchów skupionych wokół kwestii ekologicznych – jak na przykład Obóz dla Klimatu, a tym samym zbudowania międzypokoleniowej koalicji?
Uchylam się od odpowiedzi na to pytanie, od dawna już nie uczestniczę w tych dyskusjach. Dla mnie połączenie odbywa się przy okazji konkretnych działań, nie tylko w debatach. Nie wiem, czy ruchy feministyczne lat dziewięćdziesiątych były „przesycone duchem neoliberalizmu”, nie wiem, co konkretnie miałoby to oznaczać. Jeśli miałoby to określenie dotyczyć polskiego ruchu feministycznego, to powiem teraz coś mało politycznego i może nieco mało grzecznego – ruch feministyczny lat dziewięćdziesiątych był u nas często rozpaczliwym gestem sprzeciwu wobec tak dominującego seksizmu w myśleniu, że nazywanie go z dzisiejszej perspektywy mianem „przesyconego duchem neoliberalizmu” jest ordynarnie i dramatycznie niesprawiedliwe. Poczytajcie w wolnej chwili albo popytajcie starszych koleżanek (to chyba już różnica pokolenia, prawda?), jak organizowało się manifestacje pro-choice około 1992-93 roku. Na marginesie, ruch feministyczny był nie mniej podzielony w latach dziewięćdziesiątych 🙂 Ja w ogóle nie rozumiem, dlaczego podziały zawsze są traktowane, jak coś złego. To jakaś nasza mania narodowa, wieczny refluks w postaci nawoływania do jedności. Uważam, że podziały są naturalne, potrzebne i ciekawe. O ile oczywiście umiemy budować koalicje – zawsze chwilowe i strategiczne, bo innych nie ma. To wcale nie w jedności siła, tylko w umiejętności wiązania koalicji. Affinity – not identity, jak głosiła jedna z teoretyczek (już tym razem nie w Polsce) w latach dziewięćdziesiątych 🙂