Powiedzieć, że (późny) kapitalizm to system opresyjny to truizm. To jakby nic nie powiedzieć. Ideologia neoliberalna zbiera podobnie krwawe żniwo, co systemy totalitarne. Wierzymy, że żyjemy w najlepszym ze światów, bo nie spadają na nas bomby i nie musimy kryć się w bunkrach przeciwlotniczych. Nasze na pozór spokojne życie zawdzięczamy sobie i tylko sobie, a kto się nie zgadza i nie przystosuje, ten słabeusz i trąba. Wojna bowiem toczy się daleko od nas i jest oznaką nieliberalnych działań kilku polityków-biznesmenów. Tu, gdzie jesteśmy, jest dobrze, cicho i spokojnie. Owszem, być może zagrażają nam rosnące w siłę ruchy autorytarne i faszystowskie, ale czyż nie są one wynikiem ograniczania wolności i własności – dwóch kapitalistycznych totemów, o które walczyli nasi dziadkowie i babcie? Która z nas bardziej wnikliwa, ta dowie się, że faszyzm i kapitalizm to dwie napędzające się nawzajem siły.
Ruchy proekologiczne i tak pożądana w dzisiejszych czasach postawa zero waste zrzuca odpowiedzialność za nagłe (!) katastrofy dotykające ziemię na nas samych. Słowem roku 2018, które zrobiło oszałamiającą karierę nie tylko w środowiskach artystycznych, mógł stać się „antropocen”. Nie marnuj, nie używaj plastiku, nie jedz mięsa. Ty i ja jesteśmy odpowiedzialni za naszą planetę i za życie przyszłych pokoleń. Bądź zmianą, którą chcesz widzieć w świecie. Myślę o tym za każdym razem, kiedy kupując w markecie czekoladę, sprawdzam, czy nie ma w sobie oleju palmowego, którego pozyskanie prowadzi do wypalania lasów i eksterminacji poszczególnych gatunków zwierząt i roślin. Potem staję przy kasie, wykładam na taśmę produkty, których wybór wynikał z mojej superzaangażowanej postawy i widzę, że przede mną i za mną nikt nie ma tej refleksji. Tak długo wyczekiwana socjalna redystrybucja finansowa sprawiła, że wszyscy wokół wzbogacili się, kupują kilogramy słodyczy, litry kolorowych napojów, a każdą pojedynczą marchewkę i kiwi, sprowadzane zza mórz, pakują do osobnego foliowego woreczka. Teraz jest dobrze, nie w głowie im zamartwianie się o przyszłość, może myślą sobie: tak naprawdę – kogo to dotyczy? W tym samym czasie wielkie korporacje szykują kolejne odkrywki, a wojna o drogocenną ropę rozpisana jest na kilka następnych lat. Pojęcie epoki kapitalistycznej – kapitałocenu – które przekierowuje uwagę z pojedynczych ludzi na niszczącą siłę wyzysku przez system kapitalistyczny, nie przyjęło się jednak tak miękko jak epoka człowieka – zbyt uniwersalnie, moim zdaniem, traktowanego jako sprawcę wszelkiego zła.
Mogłabym snuć tę ciemną i gorzką opowieść na następnych kilku stronach i zaręczam, że znalazłabym jeszcze wiele powodów do narzekań, za co ci, których dziś nazwałabym „psychicznie uprzywilejowanymi” mogliby śmiało nazwać mnie malkontentką. Zapewne słusznie. To, czym chciałabym się podzielić na życzliwych łamach, to pewna konstatacja, do której doszłam stosunkowo niedawno, a która coś we mnie zmieniła. Ustawiła gdzieś indziej w systemie, niż byłam dotychczas. Spowodowała konsekwencje w postaci kolejnych myśli. Pretenduję do bycia zawodową filozofką, więc myśli to mój naturalny pokarm i w istocie jedyny zasób. Nie będę ukrywać, że to właśnie perspektywa filozoficzna zaprowadziła mnie do miejsca, w którym jestem.
Ostatni rok obfitował (i wciąż obfituje) z jednej strony w wychodzenie z szafy z powodu swoich chorób i zaburzeń psychicznych – przynajmniej raz w miesiącu, za pomocą niebieskiego portalu, któraś z koleżanek dokonywała publicznego coming outu, przyznając się do tego, że zdiagnozowano u niej depresję, uzależnienie, zaburzenia osobowości i co tylko. Tworzyły się grupy wsparcia pod przewodnictwem smutnych dziewcząt, z ładnymi i mniej ładnymi buziami, eksponujących swój smutek za pośrednictwem innego portalu (tego, na którym mniej jest tekstów, a więcej obrazków), a selfie-feminizm z czasem zaczął być zastępowany przez self-care.
W instytucjach kultury, organizacjach pozarządowych, a nawet anarchistycznych kolektywach nastąpił wysyp warsztatów samoopieki, samo-miłości i samo-troski dla zmęczonych aktywistek, artystek i doktorantek na skraju wypalenia zawodowego i emocjonalnego i innych (głównie kobiet), których codzienna walka o dobrobyt swój i innych doprowadziła do psychicznej ruiny. Nie dziwota, że po tylu latach walki, a przez ostatnie lata boleśnie bezproduktywnej (z małymi wyjątkami), ciała i mózgi zaczynają się opierać, wzywać do zwolnienia, odpoczynku. Taki też przekaz płynął zarówno ze strony wychodzących z szafy koleżanek, jak i organizatorów(-ek) samoopiekuńczych spotkań. Zwolnij. Odpuść. Dobrze się odżywiaj. Zadbaj o siebie. Coś mi w tym nie pasowało. Postanowiłam szukać odpowiedzi, co to.
Dopiero w ubiegłym roku trafiłam na książkę Marka Fishera Capitalist Realism. Is There No Alternative?, w której spośród wielu cennych nawiązań i cytatów, można przywołać choćby jeden, Slavoja Žižka, że „łatwiej wyobrazić sobie koniec świata niż koniec kapitalizmu”. Fisherowska okrutnie gorzka refleksja nad kondycją dzisiejszego świata i systemu trafiła do mnie głęboko, w same trzewia, stała się moją „książką dziesięciolecia”. To za sprawą Fishera i jego przenikliwej analizy kapitalizmu jako jedynego realnie występującego systemu, który sam sobie jest skutkiem i przyczyną, opóźniałam decyzję o wizycie u psychoterapeutki, postrzegając psychoterapię jako kolejny przejaw kapitalistycznej hegemonii. Za odpowiednią stawkę lub odczekawszy swoje w kilkumiesięcznych kolejkach, będziesz mogła zwierzyć się obcej osobie z tego, że ci smutno i źle i nie rozumiesz świata. Po tobie przyjdą następni i twoje kłopoty prekarnej artywistki rozmyją się w gąszczu doświadczeń prawdziwych, zwykłych ludzi i ich prawdziwych problemów. To o nich toczą się boje. O ich prawa walczą związki zawodowe i organizacje kobiece, których jestem częścią: o pracownice, matki samotne i niesamotne, o niżej usytuowanych. Nie o mnie. Ja muszę sobie radzić sama – jestem uprzywilejowana. Mam wyższe wykształcenie, spory kapitał kulturowy, mieszkam w dużym mieście, jestem „na doktoracie”, zajmuję się kulturą i sztuką, czyli tak naprawdę nie-do-końca-pracuję – powinnam sobie radzić świetnie i cieszyć się, że nie dotykają mnie codzienne problemy ludzi z małych miasteczek i wsi, wielkich zakładów pracy, kobiet ścigających alimenciarzy. To mnie faktycznie nie dotyczy. Obserwując tę codzienność, czułam, jak narasta we mnie frustracja. Frustracja, jak wiemy, powoduje ciągłe niezadowolenie, brak wiary w siebie, nieumiejętność cieszenia się życiem. A przecież powinnam się cieszyć, bo i tak mam lepiej niż inni. Ewentualnie mogę skorzystać z warsztatów samo-miłości dla zmęczonych aktywistek, bo tam chyba jest moje miejsce, nauczę się skupiać na swym dobrostanie i uważności na własne potrzeby.
Wtedy zrozumiałam, że od wielu lat doświadczam(y) przemocy. Jest to przemoc miękka, symboliczna, opisana już przez Pierre’a Bourdieu, trudna do zdefiniowania, a jednak nieustannie reprodukowana i radykalnie wręcz ucieleśniana oraz internalizowana przez nas same i samych, w większości współtworzących ciemną masę sztuki i kultury, najbardziej chyba prekarnych profesji – mało znaczących i w niewielkim stopniu docenianych. Można też mówić w naszym przypadku o systemowej przemocy ekonomicznej. Mało kto się o nas upomina jako o osoby doświadczające przemocy, powinnam napisać po prostu ofiary, ale nie jest to określenie pożądane w progresywnych środowiskach, których jestem częścią. Tę przemoc czyni wobec nas późny kapitalizm, a raczej, za Fisherem, realizm kapitalistyczny. Ale ta przemoc to także Polska, wiecznie niskie zarobki, pozycja pracujących biednych, jednocześnie upominających się o prawa wszystkich wokół – najrzadziej o swoje. Tę przemoc czynimy same sobie, anarchistyczne wojowniczki o lepsze życie i warunki pracy, nie upominając się o szacunek dla naszej pracy i uznanie jej wartości dla rozwoju świata. To dla nas słowa za duże, zbyt okrągłe. Czynimy ją sobie jako artystki i artyści, pozbawiając się widoczności na rzecz wyższych idei albo apriorycznego patriarchatu świata sztuki, z którym nie mamy już siły walczyć. Czynią nam ją media społecznościowe ze swoją wiecznie nagą prawdą z jednej strony i przygnębiającą kreacją ułudy wspólnej walki, nieistniejącej nigdzie poza ekranami smartfonów i komputerów.
Konsekwencją przemocy rozumianej jako zadawanie fizycznego lub psychicznego bólu są uszkodzenia ciała, uszkodzenia psychiki, traumy, z których należy się leczyć. Konsekwencją przemocy symbolicznej i ekonomicznej, której doznaję od lat ja i takie osoby jak ja, są pogłębiające się stany depresyjne i zaburzenia psychiczne. Angela McRobbie, brytyjska teoretyczka kultury i feministka, pisała o depresji jako o patologii prekarności. Depresja leży na rewersie kreatywności, a zazwyczaj to ta sama moneta. Psychiatrzy rzadko kiedy, może nawet wcale, używają takiego rodzaju opisu na tę chorobę.
Podczas spotkania terapeutycznego, na które wreszcie się zdecydowałam, przełamując w sobie poczucie sojuszu z Markiem Fisherem, musiałam kilkakrotnie powtarzać, że niestabilność finansowa, która od lat jest moim udziałem, zawsze powodowała długotrwały stres i ciągły strach o przyszłość. Z jednej strony byłam wspaniałą, podręcznikową wręcz wykonawczynią neoliberalnej ideologii kapitalizmu: zawsze brałam sprawy w swoje ręce, byłam sprawcza, pracowałam i utrzymywałam się samodzielnie w dużym mieście, nie licząc na niczyją pomoc. Co ciekawe – właśnie za to wypełnianie kapitalistycznych postulatów byłam zawsze najbardziej chwalona przez ludzi, którym udało się poukładać swoje życia jeszcze lepiej lub przeciwnie – którym nie udało się „tak jak mnie”. Z drugiej zaś, będąc w wieku „po trzydziestce” nie dorobiłam się niczego: mieszkania, samochodu, obligacji, własnej działalności gospodarczej czy potomstwa – żyłam i żyję tak, aby przetrwać (co część prekariuszy oswoiła już jako formę gorzkiego żartu), jednocześnie starając się w jak najmniejszym stopniu szkodzić planecie rozumianej jako Matka Ziemia.
Będąc dopiero na początku mojej walki z depresją, rozumianą jako konsekwencja systemowej, symbolicznej i ekonomicznej przemocy, czuję, że osób pojmujących to zaburzenie psychiczne w ten sposób nie jest wiele. W większości daliśmy się schwytać w pułapkę kapitalizmu, który podyktował nam, a my to skrupulatnie zanotowaliśmy, że nie tylko sukces, ale i porażka, zależy wyłącznie od nas samych i że ucieczki z niej można szukać w uprzednio przygotowanych nam przez ten sam system rozwiązaniach: brokatowych, instagramowych grupach wsparcia, antydepresyjnych wycieczkach do Tajlandii, selfie-feminizmie czy selfie-trosce zwanej self-care’m. Zadbaj o SIEBIE, a wszystkie TWOJE problemy znikną. Chyba lubimy, jak nam system tak zręcznie gra na nosie, skoro dajemy się nabierać, że to jednoczesne rozwiązanie problemów całego świata. Z selfie-mąki rewolucyjnego chleba nie upieczemy, drogie siostry.
Piszę ten tekst z peryferii systemu kapitalistycznego. Nie jestem łakomym kąskiem ani dla żadnej formacji politycznej, ani dla ruchu oddolnego. Żadne z nich nie może lub nie chce zaproponować mi rozwiązania moich problemów, ponieważ nie są one polityczne ani w sensie parlamentarnym, ani w sensie dyskursywnym. Jestem świadoma, że moje usiłowania najprawdopodobniej zakończą się ucieczką do któregoś z dostępnych światów, który po latach ciągłego stresu o materialność życia zaoferuje mi jako taką godność, równającą się niewyliczaniu każdej złotówki na jedzenie, książki niezbędne do napisania doktoratu oraz leki i inne specyfiki na radość. Jeżeli czytając ten tekst, poczułyście, że choćby w najmniejszym stopniu jest to także o was, to musicie też wiedzieć, że nie mam dla nas gotowego rozwiązania, drogie siostry. Nie za bardzo wierzę już w hasła wzajemnej troski i solidarności, które niesiemy na sztandarach podczas wspólnych, emancypujących marszów. Dopóki nie przezwyciężymy kapitalistycznego realizmu w jego jądrze, nic się nie zmieni. Ja nie mam pomysłu, jak to zrobić. Pozostało nam już chyba tylko obłąkańczo śmiać się ze światem i z samą sobą, choćby gorzko i przez łzy.