Arrow-long-left
PL|EN

Krytyka

Afirmacja

Pracować krócej

il. Piotr Macha

W ciągu minionych czterech dziesięcioleci zdążyliśmy już zapomnieć, że czas wolny może być zasadniczą stawką polityki pracowniczej. Gorzej – uwierzyliśmy, że jest zawalidrogą dla skutecznego zarządzania gospodarką i naszym własnym życiem. Tak jakby sensem gospodarowania było coś innego niż zaspokajanie potrzeb i aspiracji, a sensem życia stała się praca.

Żyjemy dziś w systemie cierpiącym na szczególną odmianę schizofrenii. Z jednej strony eksperci i intelektualiści na usługach neokonserwatywnej hegemonii bombardują nas religijnymi obietnicami postępu technologicznego, który już za chwilę podniesie wydajność na poziom przenoszący nas w domenę powszechnego dostatku rodem ze Star Treka, a zarazem doprowadzi do robotyzacji wszystkich nudnych i nieciekawych prac. Z drugiej strony wciąż dostajemy tę samą, powtarzaną do znudzenia śpiewkę o konieczności pracowania więcej i więcej, o wymogu produktywizacji jak największej części naszej aktywności. Zamiast wykorzystać przyprawiające o zawrót głowy innowacje do wysłania nas na „zieloną trawkę”, używa się ich to tego, byśmy „uwolnili się” od biologicznych ograniczeń naszych ciał, które rzekomo zmuszają nas do szukania odpoczynku i zapadania w sen, a tym samym codziennie przyczyniają się do skandalicznego marnowania miliardów roboczogodzin w skali globalnej. Już nawet fantazmaty kreowane przez kulturę popularną odzwierciedlają tę sprzeczność. O ile ideałem dobrego życia wciąż pozostaje wystawna konsumpcja w rajskich okolicznościach przyrody tropikalnej, to nie ma ona nic wspólnego ze słodkim nieróbstwem – zaludniające reklamowe uniwersum piękne, opalone ciała zawsze są podłączone do globalnej sieci, by za pośrednictwem smartfonów lub innych urządzeń pozostawać w permanentnym i rentownym kontakcie z biurem lub szefem, nie tracąc ani sekundy na urlopie. Tak jakby każda naprawdę wolna chwila była katastrofalną stratą dla gospodarki i zagrożeniem dla prawidłowego funkcjonowania jednostek.

W odróżnieniu od podstarzałych mędrców akademickiej lewicy zaklinających rzeczywistość wizjami kreatywnej gospodarki wiedzy, dostatku z drukarki 3D, sieciowej demokracji i technologii uwalniającej od konieczności pracy, ludzie z agencji reklamowych wiedzą doskonale, że jedyna cyfrowa rewolucja, jaką znamy, dostarcza kapitałowi najlepszych w historii narzędzi kontroli, dozoru i dyscyplinowania siły roboczej, a przyszłość, jaka się w związku z tym rysuje, to nieustająca praca bez etatu i bez granic (przestrzennych oraz czasowych). Obliczono niedawno, że same smartfony wydłużają nasz czas pracy o 11 godzin tygodniowo. Nie jest to niestety tylko aberracja krajów globalnej Północy i nie dotyczy tylko przedstawicieli tzw. zawodów kreatywnych. Ofiarami są w równym stopniu robotnicy(-e) z globalnego Południa. Cyfrowe systemy zatrudnienia, dozoru linii produkcyjnej i kontroli zachowań robotnic w chińskich fabrykach elektroniki lub bengalskich szwalniach są zmorą milionów młodych kobiet, których ciała stanowią poligon doświadczalny nowych form eksploatacji (i stąd tak często sięgają po samobójstwo jako formę protestu).

Z historycznego punktu widzenia wszystko to nie powinno dziwić. Być może najtrafniejszą definicją kapitalizmu jest ta wskazująca na wywłaszczenie klas ludowych ze środków zaspokajania potrzeb i narzucenie im przymusu pracy. Z tego punktu widzenia kapitalizm nigdy nie był postępowy, a rewolucje, które przyniosła jego ekspansja, służyły zduszeniu wszelkiej alternatywy. Rewolucja przemysłowa XVIII wieku wynalazła maszyny, które nie zastąpiły ludzi, ale posłużyły do narzucenia im jeszcze większej ilości, tempa i intensywności pracy. W XIV wieku chłopi europejscy pracowali średnio około 1500 godzin w roku, zaspokajając przy tym swoje podstawowe potrzeby. Pięć i pół wieku później, w drugiej połowie XIX stulecia, robotnicy fabryczni w Manchesterze, Liverpoolu, Liège czy Łodzi musieli pracować dwa razy więcej, by przetrwać. Dzisiejsza rewolucja cyfrowa odbywa się w służbie neoliberalnego reżimu akumulacji. Dlatego czasu pracy globalnie przybywa, a już sam fakt, że żyjemy w epoce wielkiej proletaryzacji, a w ciągu ostatnich 4 dekad liczba pracowników najemnych na świecie podwoiła się (wynosi dziś ponad 3 mld), wskazuje, jak wielu ludziom narzucono przymus pracy, aby mogli żyć.

Tym, co naprawdę nowe w tej sytuacji, jest fakt, że rozpływa się granica między czasem pracy a czasem wolnym. Przy czym ten pierwszy niepostrzeżenie pochłania drugi. Pogrążony w kryzysie kapitalizm brutalnie usiłuje zapewnić rentowność przedsięwzięć gospodarczych. W obliczu niezadowalających wyników innowacji technologicznych i totalnej niepewności na rynkach finansowych, menadżerowie systemu sięgają do starej, złej akumulacji przez wywłaszczenie. Mówiąc inaczej, skoro system nie potrafi już wytworzyć nowej wartości, trzeba zagarnąć to, co dotąd znajdowało się poza jego logiką. Co miałoby ulec wywłaszczeniu w obecnych warunkach? Poza takimi dobrami wspólnymi jak kultura, wiedza, minerały, lasy, woda i powietrze oraz tym, co pozostało po sektorze publicznym i systemach zabezpieczenia socjalnego – to nade wszystko nasza siła robocza i czas wolny.

il. Piotr Macha

Proces ten dokonuje się za sprawą destabilizacji stosunków pracy (prekaryzacji), lokowaniu produkcji w specjalnych strefach przemysłowych „wolnych” od związków zawodowych, ekspansji bullshit jobs, służących zjadaniu naszej energii i czasu, i produkcji zmęczenia.

Po tym jak restrukturyzacje neoliberalne spacyfikowały związki zawodowe, a wraz z nimi wszelkie struktury tak zwanej demokracji przemysłowej, dążąc do całkowitego podporządkowania siły roboczej w miejscu pracy wymogom akumulacji kapitału, dziś ta tendencja rozlewa się na czas wolny. A tutaj jej ofiarą pada demokracja polityczna. O ile kilkadziesiąt lat temu życie w realnym kapitalizmie było zawieszone między dyktaturą zasady zysku w miejscu pracy i formalną demokracją poza nim, to dziś ta pierwsza zaczyna dominować nad drugą.

Stawką na dziś pozostaje nie tylko odzyskanie przez pracowniczki siły przetargowej (czyli odzyskanie podmiotowości w miejscu pracy), ale najzwyczajniej kwestia podstawowych praw demokratycznych (czyli odzyskanie podmiotowości poza pracą). Same pracownice i ich organizacje doskonale to wiedzą. Dlatego obserwujemy znamienne przegrupowanie na frontach globalnej walki klas. Coraz większe znaczenie zyskuje walka o skrócenie czasu pracy. Kilkanaście miesięcy temu niemiecki związek metalowców IG Metall strajkami i negocjacjami wymusił skrócenie czasu pracy do 28 godzin w tygodniu. Mimo wszelkich ograniczeń (jak zmniejszenie wynagrodzeń) zdobycz ta może mieć strategiczne znaczenie i wyznaczać punkt zwrotny w walce klas na terenie Europy. Ważne, że nie jest to epizod odosobniony, jak to się stało z reformą Aubry we Francji w 2000 r. Nawet w Polsce Socjalny Kongres Kobiet i partia Razem domagają się 35-godzinnego tygodnia pracy.

Pracować mniej bez obniżki wynagrodzenia – to nic innego jak próba zmuszenia kapitalistów do oddania pracownikom części tego, co wypracowali, czyli efektów wzrostu wydajności notowanego w ostatnich dekadach. Ale to także postulat mający ustanowić na nowo mechanizm podziału owoców wzrostu, a tym samym stworzyć warunki do dalszych rewindykacji (czegoś w rodzaju indeksacji czasu wolnego). W istocie bowiem od bardzo dawna stać nas na to, by pracować nie 8, ale 5 godzin dziennie za płace znacząco większe od tych, które wypłaca się dziś za 8-godzinny dzień pracy. Wbrew temu, co opowiadają różni „niezależni eksperci związków pracodawców” – dzięki wydajności i intensyfikacji nasza praca jest warta znacznie więcej niż kiedyś. Tyle że dziś całą tę nadwyżkę zgarnia i marnotrawi kapitał, przejadając ją między innymi w kasynach globalnego systemu finansowego.

Skrócenie czasu pracy jest wartością samą w sobie. Czas wolny od przymusu trudzenia się w celu zapewnienia środków do życia, to fundamentalna zdobycz, która winna stać w centrum ekonomii i polityki. Krótsza praca automatycznie zmniejsza bezrobocie, a to oznacza – i to po trzecie – ograniczenie podaży siły roboczej, czyli wzmocnienie jej pozycji negocjacyjnej. Chcąc zachować korzyści z płynności procesów produkcyjnych, kapitał będzie musiał zatrudniać nowych pracowników na lepszych dla nich warunkach.

il. Piotr Macha

Prawdą dość banalną, ale zapomnianą przez znaczną część lewicy współczesnej jest to, że czas wolny stanowi funkcję powszechnego zatrudnienia. By się o tym przekonać, wystarczy rzut oka na historię czasu wolnego. Jego ilość przyrastała wprost proporcjonalnie do tego, jak walki pracownicze zmuszały kapitalistów do cofania się przed postulatami publicznej regulacji zatrudnienia, i w konsekwencji spadało bezrobocie. Skracanie czasu pracy z 16 godzin dziennie w drugiej połowie XIX w. do 8 godzin w pierwszej połowie XX stulecia było ściśle związane ze wzrostem stopy zatrudnienia.

Trzeba skończyć z mitologią przyjemnego bezrobocia. W realnym świecie realnego kapitalizmu bezrobocie nie ma nic wspólnego z kreatywnością i czasem wolnym. Przeciwnie, jest okresem najgorszej harówki w poszukiwaniu źródeł utrzymania. Brak pracy nie stanowi bramy do sezamu wolności od jej przymusu, ale jeden z najgorszych kręgów kapitalistycznego piekła. To permanentny trud w stanie nieustannej niestabilności, bez jakichkolwiek ram czasowych, życie podporządkowane logice produktywności i systemowej pogardy. Współczesny kapitalizm usiłuje znormalizować ten stan (i rzecz jasna dobrze na nim zarobić), nazywając skrajnie wyalienowaną walkę o byt zatrudnieniem elastycznym. Krytycy mówią o prekariacie. Obie strony często zgadzają się ze sobą, gdy kapitulują przed rzekomą bezalternatywnością destabilizacji stosunków pracy, wymuszaną ponoć przez zmiany technologiczne. Jeszcze bliżej im do siebie, gdy podsuwają równie kapitulanckie rozwiązanie tej sytuacji w postaci plastra gwarantowanego dochodu podstawowego (GDP), który z zasady przerzuca koszty społeczne prekaryzacji na państwo, nie ogranicza samego zjawiska, a co więcej warunki wstępne jego zastosowania praktycznie uniemożliwiają wprowadzenie GDP w życie (co stanowi znakomite alibi zarówno dla kapitału, jak i lewicy). GDP jedynie łagodzi stan permanentnego przymusu pracy, czyni go nieco bardziej znośnym i tym samym utrwala. Pogodzenie z bezrobociem i niestabilnością na kroplówce GDP oddala perspektywę czasu wolnego.

Zupełnie inaczej jest ze skróceniem czasu pracy. W istocie oznacza ono nie tylko uwolnienie od części trudu narzucanego nam w miejscu zatrudnienia, ale także od tego, który wiąże się z brakiem pracy (lub pracy stabilnej). Postulat ten niweluje konsekwencje segmentacji siły roboczej, ponieważ łączy pracowników zatrudnionych na stałe i tych na umowy czasowe. Więcej nawet – skrócenie czasu pracy wydaje się najskuteczniejszą strategią pracowników w warunkach szerzącej się prekaryzacji. Pozwala na odbudowę tam, gdzie jest ona najbardziej zagrożona, a zarazem najbardziej strategiczna – w miejscu pracy. Przywraca tym samym klasowy i antagonistyczny wymiar reżimów pracy i produkcji. Wyzwala je z gorsetu neoliberalnego zarządzania i otwiera pole dla radykalnego upolitycznienia. W konsekwencji zatem pozwala zmienić układ sił klasowych, który dziś jest dramatycznie przechylony na korzyść kapitału (ukrywającego ów polityczny fakt pod płaszczykiem globalizacji, modernizacji lub rozwoju technologicznego). Domagając się skrócenia czasu pracy, realnie uderzamy w logikę prekaryzacji, tworząc warunki dla pełnego i stabilnego zatrudnienia.

Last but not least, skrócenie czasu pracy obciąży kapitał. Uderzy w jego zyski. Kosztów nie da się tu przerzucić na sektor publiczny. I o to właśnie chodzi. Celem lewicy powinno być dążenie do zmiany stosunków produkcji, a nie łagodzenie bólu wynikającego z istniejącego reżimu akumulacji kapitału. Więcej, chodzi o to, żeby w maksymalnym stopniu przerzucić ten ból na kapitał. Historia uczy, że tylko tak dokonuje się postęp. W każdym razie dopóki istnieje kapitalizm.

Newsletter

Bądź z nami na bieżąco – Zapisz się do naszego newslettera i śledź nas w mediach społecznościowych: