Ewo, jesteś malarką, performerką, flisaczką, wiślaną aktywistką, a przed kilkoma dniami zostałaś dodatkowo odznaczona Orderem Kawalera Rzeki Wisły1. Jak się czujesz z tym wyróżnieniem?
Obawiałam się, że może nakładać to na mnie więcej obowiązków… Wiesz, jestem kobietą, która była do tej pory wśród flisaków traktowana niezbyt poważnie, mimo pływania po Wiśle nie byłam uznawana za „prawdziwą” flisaczkę. Potem okazało się, że jednak robię to, co wszyscy flisacy, to znaczy pływam z prądem i pod prąd, i że ten mój pomysł na działania na Wiśle jest interesujący. Podczas laudacji towarzyszącej wręczeniu orderu doceniona została moja praca, zauważone to, że popularyzuję w ten sposób kontakt z przyrodą wśród młodszych ludzi. To wszystko było bardzo przyjemne i wzruszające.
To może po kolei: jak i kiedy zaczęła się Twoja relacja z Wisłą?
Odkąd przeprowadziłam się do Krakowa, moja indywidualna praktyka artystyczna zaczęła schodzić na manowce, wałęsałam się wtedy towarzysko. Robiliśmy z moim mężem przy pełni księżyca takie spotkania w dolinkach podkrakowskich, gdzie spędzaliśmy całe noce przy ognisku albo jeździliśmy na Śląsk z artystami takimi jak np. Henryk Waniek. Pewnego razu mój znajomy, drukarz, zadzwonił do mnie z pytaniem, czy nie miałabym ochoty popłynąć Wisłą do Gdańska? Moje pierwsze pytanie było: OK, ale ile to będzie kosztować? On na to: nic. To ja: ile to będzie trwało? On: tak z cztery tygodnie. Ja: a od kiedy? On: za dwa tygodnie, to ja na to: OK, płyniemy! Kiedy się zgadzałam, to jeszcze zupełnie nie wiedziałam, z czym to się wszystko wiąże, ale już byliśmy umówieni, więc wzięłam moją córkę Gaję, która miała wtedy dziesięć lat, i pojechałyśmy. Kiedy dotarłyśmy na miejsce, akurat lał deszcz, wszędzie było błoto, a na wodzie czekała na nas mała łódeczka nazywana galarkiem ułanowskim, służąca do przewozu rekreacyjnego, tak na parę godzin, a my mieliśmy 900 kilometrów do pokonania i jedenaście osób na pokładzie. Byłam w butach na obcasach, trochę nieprzygotowana. I pomyślałam sobie tak: jak Gaja powie, że nie chce wsiadać na galar, to będę miała wymówkę i nie pojedziemy – ale ona nic. Popłynęłyśmy. Kiedy wróciłyśmy, rzuciłam się na wszystkie książki o Wiśle, jakie mogłam znaleźć, zaczęłam np. od geologii Wisły i się zakochałam, to było cudowne.
Jak na Twoje późniejsze zaangażowanie wpłynęła współpraca z grupą LUXUS? Czy możesz opowiedzieć o swojej wczesnej działalności? O psychoaktywnym magazynie „Luxus” i uprawianiu działalności towarzyskiej jako strategii artystycznej?
Kiedy zaczynaliśmy z LUXUS-em, to był to czas, w którym nigdzie się nie chodziło, nie bywało się. To były lata 80., panował stan wojenny, nie było żadnego życia towarzyskiego, nawet naszego profesora internowano, zatem postanowiliśmy wziąć sprawy we własne ręce i założyliśmy luksusowy magazyn psychoaktywny „Luxus”. Wokoło nic nie było luksusowe, my ten magazyn robiliśmy ręcznie, od początku do końca autorsko – już samo to było formą niezgody wobec rzeczywistości, w jakiej przyszło nam żyć. Pierwszy numer wyszedł w liczbie dziesięciu egzemplarzy. Każdy robił to, co umiał: ktoś znał się na litografii, ktoś na blasze. A potem odkryliśmy, że najfajniejszy jest szablon. Nie było jeszcze wtedy folii przeźroczystych, wycinało się formy z klisz rentgenowskich, które były dość grube, dlatego wszystko miało siermiężny charakter. Przy okazji okazało się, że szablony świetnie nadają się na koszulki, które z kolei przychodziły do Polski w paczkach pomocowych, i ludzie z zewnątrz przychodzili do nas, żeby sobie te szablony na koszulkach odbijać. Nie było innych miejsc, gdzie można byłoby się spotkać, więc nasza pracownia okazała się bardzo atrakcyjna; mieliśmy jakiś sprzęt muzyczny, bo próby robił u nas Klaus Mitffoch, w tle ciągle grała muzyka, atmosfera w pracowni była zatem raczej klubowa. Dlatego również magazyn „Luxus” był psychoaktywny, no i oczywiście też dlatego, od czasu do czasu używaliśmy różnych środków. My byliśmy grupą, która charakteryzowała się tym, że nie pijemy alkoholu, ale nie oznaczało to, że niczego nie używaliśmy. W tym czasie pojawiły się np. grzyby; nasz kolega przyjechał z Ameryki i przywiózł katalog z grzybami i kilku kolegów leśników pochyliło się nad nim z zainteresowaniem.
A czy te doświadczenia miały wpływ na Twoją późniejszą fascynację Wisłą?
Może ma to coś wspólnego z Wisłą w takim stopniu, że nasza działalność zawsze opierała się na spotkaniach towarzyskich, budowaniu wspólnoty – takiej bezpośredniej, nie abstrakcyjnej. Wszyscy zawsze starali się siebie poznać, chociażby z imienia. W latach 80. ludzie mieli więcej czasu i naprawdę byli siebie nawzajem ciekawi, z czystej radości i przyjemności bycia razem.
To bycie razem rozszerzasz również na istoty zwierzęce, często są one bohaterami i bohaterkami Twoich obrazów. Czego uczy malowanie zwierząt?
Myślę, że nie różni się to niczym od malowania portretu człowieka. Kiedyś chodziłam do zoo, ale to było bardzo bolesne doświadczenie, współczułam zwierzętom zamkniętym za kratami. Mimo to chodziłam tam, żeby oglądać czarne pantery. Dlaczego? Może też chciałam mieć takie futerko, mogłabym wtedy chodzić bez ubrania, a to by mi się bardzo podobało… Relacja człowieka ze zwierzęciem jest taka bezpośrednia, nie myślisz o dwuznaczności, że jest tak, ale zaraz może być inaczej; wysyłane komunikaty są jasne. Mieszkam z dwoma kotami, a koty w ogóle są szczególne, nie narzucają się, mają swoją godność i są bardzo konkretne. Podczas rejsów po Wiśle spotykałam małe zwierzęta, takie, które nie miały na co dzień kontaktu z ludźmi i w ogóle się nie bały. Podchodziły do nas, jak np. taka myszka, która posiedziała z nami przez chwilę przy ognisku, popatrzyła się na nas i po chwili odeszła. Zwierzęta są po prostu ciekawskie, mają swoje sprawy i swoje życie, ale chcą nawiązywać kontakty. Mówią poprzez swoją obecność.
A jakie zwierzę jest Ci najbliższe?
Według chińskiego horoskopu jestem szczurem. Szczur to lekkoduch Wschodu, zapobiegliwy i czujny, zawsze musi mieć drugie wyjście, ale jest również ruchliwy, aktywny, więc istnieje między nami wiele podobieństw. Moja córka Gaja jest bawołem, jest bardzo silna, aktywna, konsekwentna. Bardzo ujęła mnie ta zwierzęco-ludzka symbolika Wschodu i razem z moim mężem organizowaliśmy w Krakowie obchody Nowego Roku Księżycowego, po raz pierwszy w 1988 roku. Pokazywaliśmy filmy, których w tamtym czasie nie można było nigdzie w Polsce zobaczyć, jak nagranie z koncertu Johnny’ego Rottena czy film „Żywot Briana”; ja robiłam warsztaty z odbijania szablonów, mam chyba nawet gdzieś nagranie… To była zupełnie inna publiczność, oczywiście też wizualnie, ale nastrój był zupełnie inny, inna epoka po prostu. A inspiracją do tego wszystkiego były zwierzęta, te z chińskiego zodiaku. Uświadomiłam sobie, że to one nadają rytm światu, że każdy człowiek ma w sobie zwierzę jak dajmony2 z powieści Pullmana.
Od 2015 roku razem z Agnieszką Brzeżańską organizujesz rezydencje na Wiśle, zapraszając artystki i artystów do wspólnego wprowadzania się w stan flow. Czy możesz przybliżyć ten stan?
Pomysł na flow zaczął się jeszcze przed współpracą z Agnieszką. Kola Śliwińska (Koka) była jego współautorką, miała świetny pomysł na zrobienie rezydencji na wodzie. Ja akurat płynęłam wtedy z Krakowa do Orleanu na trzymiesięczny rejs i wyglądało na to, że nie będę miała wielu towarzyszy na łodzi, bo się jakoś wszyscy powypisywali. Wtedy właśnie zaprosiłyśmy Agnieszkę, żeby popłynęła z nami, a po drodze dołączyło jeszcze klika zaproszonych artystek. Wtedy też Bartek Przybył-Orłowski z Fundacji Pamoja zachwycił się tym pomysłem. Potem z Agnieszką postanowiłyśmy, że całość będzie się nazywała „FLOW/Przepływ”. Agnieszka, która ma spore grono znajomych artystów, zaprosiła kilkanaście osób; LUXUS jeszcze wtedy nie chciał się w to włączać, ale rok później już jak najbardziej… Przebywanie na Wiśle to jest takie dobro, że naprawdę szkoda byłoby się nim nie dzielić, chociaż czasem myślę sobie, że może ludzie to zepsują, że nie będą wiedzieli, jak się zachować, ale nie, zawsze jest dobrze. Ludzie, którzy wchodzą na łódź, którzy płyną, są bardzo uważni, czuli. Można wtedy poznać ich z najlepszej strony. Spontanicznie wchodzą w stan flow i później już zupełnie inaczej myślą o rzece, na przykład widzą, że most, po którym jadą samochodem, jest zbudowany nad rzeką, że ona ciągle tam jest i płynie.
Sama, gdy wracam z łodzi po sezonie i budzę się w łóżku, w mieszkaniu, ciągle mam przed oczami te krajobrazy z Wisły, one we mnie są. To się przenosi, ten obraz mentalny nakłada się na rzeczywistość po rejsie.
Czyli rzeka w Ciebie mentalnie wpływa i stąd ten flow?
Tak, wtedy czuję, że jestem połączona, że współtworzę organizm, niestety nawet z tymi, z którymi wolałabym nie, ale nie ma od tego ucieczki. Ostatecznie i tak wszyscy się ze sobą mieszamy, pijemy przecież tę samą wodę i oddychamy tym samym powietrzem, to wszystko przez nas przenika, nawet oddech tych, których nie lubimy i wolelibyśmy unikać.
…ale jednak do rezydencji na galarze, czyli spływu po Wiśle, zapraszacie wybrane osoby. Czyli zawsze istnieje sposób ograniczenia kontaktów z tymi, od których wolicie się trzymać z daleka, czego nie da się powiedzieć o wszechogarniających zmianach klimatycznych, wysychaniu rzek i jezior, zanieczyszczeniach środowiska itp.
Tak, to dzieje się teraz! I właśnie to miałam na myśli: że we flow jest wszystko i to, co sprawia przyjemność, i to, co nie. Dlatego bardziej sobie cenię monizm Spinozy niż wszystkie koncepcje dualistyczne mówiące o różnicy pomiędzy dobrem a złem. Uważam, że są nierealistyczne. Manichejczycy na przykład mówią, że zło to jest dobro nie na swoim miejscu i wydaje mi się to bardzo trafne. I to też przynosi mi ulgę, gdyż oznacza, że zło można przekształcić, tak jak w buddyzmie gniew przekształca się w miłość.
Właściwie tutaj odpowiedziałaś mi na pytanie o to, jak żyć na zdewastowanej planecie, nie poddając się presji kapitalizowania wszystkiego wokoło, łącznie z samą sobą.
Równie istotny jest sposób, w jaki mówimy o rzece, nie jako o surowcu, który się wykorzystuje, ale jako o żyjącej i czującej istocie. Ale ja już widzę w ludziach tę zmianę; jesteśmy coraz uważniejsi, czujemy i staramy się być czujni, chcemy i zaczynamy rozumieć, o co chodzi, i to jest uszczęśliwiające.
Co dla Ciebie znaczą feminizm i siostrzeństwo? Czy łączysz je z Twoją relacją z Wisłą?
Nie bardzo wiem, co znaczy feminizm, ale siostrzeństwo – już tak. Od bardzo dawna zwracam się, również do moich kolegów: siostro. Intuicyjnie zawsze czułam, że kobiety mają moc, która jest przemilczana, bo jest tak oczywista – poczucie więzi, solidarności, wzajemności. Chociaż udzielałam kiedyś wywiadu i zapytano mnie, jak u nas w tej otwartej pracowni na uczelni, w LUXUS-ie, wyglądała praca? No i ja, pełna naiwności, odpowiedziałam, że normalnie, robiliśmy swoje, malowaliśmy, organizowaliśmy wydarzenia, a na końcu zostawałam ja i Bożenka, i sprzątałyśmy. Nikt od nas tego nie wymagał, tak po prostu wychodziło. Okazało się, że w grupie LUXUS kobiety były równouprawnione artystycznie, ale nie społecznie; nie przyszło nam do głowy, że to typowy genderowy podział ról!
Na szczęście sprzątanie w czasach katastrofy ekologicznej powodowanej przez nadprodukcję wiąże się z czymś szlachetnym i jak najbardziej pożądanym.
Tak, i tę zmianę w myśleniu można nazwać postępem. A na Wiśle oczywiście wszyscy jesteśmy Siostrami Wisły i z tego powodu pragniemy, żeby wszystkie istoty nie-ludzkie, a może i ludzkie też, które mają Wisłę za dom, mogły się tam czuć jak u siebie i żeby nikt im nie psuł żeremi, nie przeszkadzał w przepływie pod prąd na tarło, nie jeździł quadem po gniazdach. Siostry tego nie lubią, siostry się tak nie bawią.
Czy uprawiasz magię?
Nie jestem pewna, czy można nazwać to magią, ale czasem wykonuję intuicyjne rytuały, które wypływają z poczucia, że tak będzie dobrze. To może być rozpalenie ogniska i poświęcenie paru myśli lub pojechanie na rowerze do lasu, rozebranie się i wystawienie się na działanie wiatru. Czasem miewam sny, w których coś naprawiam wizualizacją… Magia to takie sytuacje, które dzieją się jakby same, bez wysiłku skierowanego na osiągnięcie konkretnego celu. Teraz przypomniała mi się historia z sumem, która wydarzyła się na FLOW parę lat temu, jest opisana i jeśli chcesz, mogę ją dołączyć.
Powrót suma, relacja z miejsca wydarzeń
– Kupcie mi haczyki! Chciałabym łowić ryby – powiedziała A.
Robiliśmy listę zakupów na najbliższe dni i każdy mógł sobie czegoś zażyczyć. A. chciała haczyki, których na naszej łodzi nie było, bo nigdy nie łowimy ryb i wolimy dietę wegetariańską. Nasz regulamin łodziowy zakłada jednak brak sztywnych reguł i dostosowanie do sytuacji. Przypłynęliśmy z Gdańska na drewnianym galarze, pod banderą Ziemi i zatrzymaliśmy się naprzeciw Ciechocinka, na wyspie zwanej Kępa Zielona. Kiedyś była zasiedlona przez ludzi, teraz jest ostoją dzikich zwierząt. Brzegi gęsto porośnięte osiką, wierzbą i jałowcem, ale cały interior to wielka, zielona łąka ze śladami po sadach i drogach. Przycupnęliśmy na skraju wyspy. Było tam trochę piasku oraz miejsce na namioty i ognisko, a nawet na łazienkę odosobnioną od obozu zatopioną topolą, której nagie konary sterczały dramatycznie w niebo. W naszej łazience mieszkał szczupak albo kto inny, bo zawsze tam coś pluskało i hałasowało.
Ta wyspa to było wymarzone miejsce na plener. Zaprosiliśmy artystów i teraz zjeżdżali się z różnych stron. Przynajmniej raz dziennie łódka kursowała na lewy brzeg, żeby kogoś odwieźć lub przywieźć. Było nas jedenaścioro: A., A. i A., E., M., K. i L., oraz B., K., M. i M. Odbieraliśmy właśnie kolejną grupę: B. z synem F. oraz I. z Kenii, który przed paroma godzinami przyleciał pierwszy raz do Polski.
Wtedy pojawił się człowiek zwany Diabeł.
– Chcecie kupić rybę? – zapytał.
Wahaliśmy się, ale zwyciężyła ciekawość, no i haczyków nie było.
– To duża ryba! – dodał.
Nie wyobrażaliśmy sobie, że może być za duża na czternaście osób. Zobaczyliśmy ją wkrótce, to był Sum, jeszcze żywy, ale zdawało się, że nie ma szans. Nieśli go we dwóch, sznur miał przeciągnięty przez skrzela, za głową. Byliśmy wstrząśnięci. Nie myśleliśmy już o jedzeniu, ale chyba żeby mu skrócić cierpienie. Transakcja została dokonana i wrzucili go na pokład. Leżał, zajmując całą szerokość dziobu, ze dwa metry. Nie wierzyliśmy, że przeżyje. Popłynęliśmy z powrotem na wyspę i tam, na łodzi zabiliśmy go. Krew spływała, a my zbieraliśmy ją i myliśmy do czysta deski. Unosił się wyraźny zapach świeżej posoki. Byliśmy podnieceni, zdeterminowani, smutni. To była Ofiara. Nieoczekiwane, wymuszone Przymierze, które nieodwracalnie nas z czymś połączyło… A. czuła się odpowiedzialna za Rybę i całkowicie poświęciła się jej oprawianiu. Nie bez wysiłku kroiła wielkie ciało na porcje. Każde wiadro i miskę mieliśmy wypełnione mięsem suma. Tej nocy piekliśmy je na ruszcie nad ogniskiem. Czuwaliśmy do wschodu słońca. Obcowaliśmy z widzialnym i niewidzialnym. Chcieliśmy dowiedzieć się o nim wszystkiego: był drapieżnikiem ze szczytu drabiny pokarmowej, zjadał ryby, ptaki i małe ssaki, nawet psy. Po wyglądzie i wadze sądząc, musiał być dość stary, około dwudziestu lat, może więcej. Jedliśmy go przez kolejne trzy dni, na różne sposoby, a potem popłynęliśmy dalej w górę rzeki. Było pięknie, jak to na Wiśle, a jednak w głębi…
Kilka dni później mijaliśmy Wyszogród. Zawsze spotykam tam E., który mieszka w starym rybackim domu tuż koło przystani. Rozglądałam się, ale go nie było.
Niebawem dogonił nas na swojej łódce.
– Mam coś dla was — mrugnął porozumiewawczo i rzucił na pokład… suma. Ten był młody, smukły, oczka patrzyły, wąsiki drgały leciutko. E. zawrócił i ruszył w stronę wyspy na dalsze łowy. Włożyliśmy suma do wiadra z wodą i popłynęliśmy dalej. Bez słów było wiadomo, co zrobimy: za zakrętem wypuściliśmy go do Wisły, uff.
Tej nocy ułożyliśmy się wokół ogniska na piaszczystej wyspie. Zaczynała się sierpniowa pełnia księżyca. Było dobrze.
Rano ruszyliśmy dalej, a kilka dni później dotarliśmy do Kozienic. Chcieliśmy zbadać, co tam stawiają w poprzek rzeki. Stawiali betonową zaporę pod elektrownią. Popłynęliśmy jeszcze kawałek w górę, do promu, bo stamtąd jest blisko do sklepu, gdzie chcieliśmy zrobić zakupy. Na slipie z betonowych płyt namalowany był niebieską farbą sum. Napis pod nim głosił: SUMA SUMARUM SUMA NIE MA.
Kraków, 2016
1 Order Rzeki Wisły – honorowe odznaczenie dla osoby najbardziej zasłużonej dla odtwarzania, rozwoju i popularyzacji tradycji flisackich i szkutniczych w Polsce; wręczony został po raz pierwszy 23 lutego 2018 roku w Sali Rycerskiej Zamku Królewskiego w Sandomierzu.
2 Dajmony (ang. Dæmons) w powieści Philipa Pullmana zatytułowanej „Mroczne materie” są manifestacjami dusz świadomych istot. W światach, w których są one materialne, występują poza ciałami ludzi, przybierając postaci zwierząt. Swym wyglądem reprezentują osobowość człowieka, którego są częścią.