Marginalizowana kultura lesbijska* potrzebuje swoich nieheteroseksualnych ikon. Kiedyś wręcz czuła ich głód. To się zmienia powoli, odkąd postaci kobiet nieheteronormatywnych zaludniają popkulturowe produkcje, szczególnie seriale, począwszy od czasów „Xeny. Wojowniczej księżniczki” (1995–2001), a skończywszy – jak na razie – na „Gentelman Jack” (2019). Jednak to literatura kreowała pierwsze kobiece nieheteronormatywne ikony, niektóre zapatrzone w mityczną Safonę, inne nie. Swoje spotkanie z pisarkami-symbolami opisują twórczynie teatralne: reżyserka, aktorka i dramatopisarka. Jakie miały one dla nich osobiste i twórcze znaczenie? Czy trudno było się z nimi mierzyć? Dlaczego wybrały te postaci i poświęciły im uwagę? Oddajemy im głos.
Virginia Woolf. „Orlando. Pułapka? SEN”. Reżyserka Agnieszka Małgowska
Pokochałam Virginię Woolf pierwszą afektywną miłością feministyczną za „Własny pokój”, drugą dojrzalszą – nadal emfatyczną – ale też genderową za „Orlando”. Trzecia, egzaltowana, queerowo-lesbijska miłość zawładnęła mną, gdy reżyserowałam „Orlando. Pułapka? Sen”, której matronowała myśl z „Własnego pokoju”. A myślą tą było dla mnie przekraczanie granic. Sama Woolf też przekraczała. Dlatego stworzyła postać siostry Szekspira, Judith, uzdolnionej poetki, którą obdarowała biografią kobiety w czasach wrogich talentom niewieścim. Zobrazowała niemoc wynikającą ze społecznej, systemowej negacji kobiecej mocy. Zobrazowała i dała impuls wielu kobietom.
„[…] przecież jej geniusz skłaniał się ku literaturze i domagał się obfitego pożywienia; pragnął podpatrywać życie mężczyzn i kobiet, przyglądać się ich obyczajom […].
Gnała ją jednak siła jej talentu. Spakowała niewielki tobołek i pewnej letniej nocy opuściła się po linie przez okno, by ruszyć w drogę do Londynu. Nie miała jeszcze siedemnastu lat. Jej talent muzyczny nie ustępował w niczym zdolnościom ptaków, które śpiewały wśród drzew. Miała niezwykle bystry umysł i dar, taki jak dar jej brata, nadawania melodii słowom. Tak jak on rozsmakowana była w teatrze. Stanęła więc u jego bram; pragnęła grać – tak powiedziała. Zaśmiali jej się w twarz. Kierownik aktorów – tłusty mężczyzna o obwisłych wargach – wybuchnął rubasznym chichotem. Mamrotał coś o tańczących pudlach i kobietach grających na scenie – żadna kobieta, powiedział, nie mogłaby zostać aktorką. Padła sugestia – same możecie sobie wyobrazić, jaka. Judith nie mogła więc podjąć nauki swego rzemiosła” (tłum. Agnieszka Graff).
Przekraczające kolejne granice kobiety przez następne dziewięćdziesiąt lat sprawiały, że dzisiaj dziewczynki mogą czytać powieści Nancy Splinger o wyzwolonej, odważnej, wychowanej przez matkę Enoli Holmes, siostrze Sherlocka Holmesa. A dorosłe kobiety podziwiają geniusz Eurus Holmes w serialu „Sherlock” (2000–2017).
Wspólnie z Moniką Rak, z którą współtworzymy Damski Tandem Twórczy, podjęłyśmy więc decyzję: robimy „Orlando” Woolf – artesej o przekraczaniu granic płci. Wyjątkową, ironiczną, dowcipną, piękną i dynamiczną powieść. Dzieło, które – jak mówi Arcyksiążę_Arcysiężna do Orlando – jest perłą. Czym była decyzja, by zmierzyć się reżysersko z kultowym dziełem? Wyzwaniem? Arogancją? Głupotą? Jak można to zrobić w offowym teatrze, jak to zrobić po filmie Sally Potter? Skąd taki pomysł, gdy w Polsce nikt nie odważył się stworzyć mainstreamowego spektaklu na podstawie tekstu Woolf?
Projekt okazał się przede wszystkim wyzwaniem twórczym, które podjęłyśmy kolektywnie z grupą kobiet nieheteronormatywnych w różnym wieku, o różnym statusie, orientacji seksualnej i tożsamości płciowej. Choć każda z uczestniczek pojawiła się w projekcie z innych powodów, to na początku wszystkie mogłyśmy powiedzieć, że „nie przyszłyśmy siebie przekraczać”. Ale ORLANDO nam się wymknął, jak wymknął się Virginii Woolf. I spektakl stał się wielopoziomowym procesem przekraczania schematów dotyczących płci, orientacji, działania w grupie.
Tekst Woolf splotłyśmy z naszymi realnymi relacjami i życiem. Uczyniłyśmy orlandową, dynamiczną historię emancypacji i trangresji częścią naszej herstorii i jednocześnie dopisałyśmy – jak Potter w swoim filmie – nasz fragment opowieści, naszą wizję genderowej podróży. Nasza kolektywna praca teatralna stała się intymnym, kobiecym, matrylinearnym spotkaniem wokół powieści, która bywa nazywana listem miłosnym do Vity Sackville-West. Stworzyłyśmy spektakl, który był naszym wspólnym ciałem-spektaklem, wysnutym z Woolfowych i naszych własnych opowieści o relacjach kobiecych.
Naszym spektaklem afirmowałyśmy „Orlando” Woolf, a tym samym siebie i kobiecą wspólnotę, bawiąc się ironią tekstu wraz z autorką:
„Siadywały więc wokół misy z ponczem, którego dostarczanie w wielkiej obfitości wzięła na siebie Orlando, i opowiadały wiele wspaniałych historii, i czyniły wiele zabawnych spostrzeżeń, jako iż nie można zaprzeczyć, że gdy kobiety się zbiorą – ale pssst! – zawsze pilnują, by drzwi były dobrze zamknięte i ani słowo nie przedostało się do druku. Pragną jedynie – ale pssst! – czy to nie kroki mężczyzny na schodach? Pragną jedynie – to chciałyśmy powiedzieć, gdy ten dżentelmen wyjął nam słowa z ust. Kobiety nie mają pragnień, mówi ów dżentelmen, wchodząc do saloniku Nell – mają jedynie słabości. Bez pragnień (obsłużyła go i odszedł) ich konwersacja nie może nikogo w najmniejszym stopniu interesować. »Jest rzeczą powszechnie znaną«, mówi pan S.W., »że kiedy brak im bodźca ze strony płci przeciwnej, kobiety nie mają sobie nic do powiedzenia. Kiedy są same, nie rozmawiają, tylko się drapią«. A skoro nie mogą rozmawiać, a drapanie nie może trwać bez przerwy, i jest powszechnie wiadome (dowiódł tego pan T.R.), »że kobiety nie są w stanie odczuwać słabości do osoby własnej płci ani też żywić do siebie niechęci«, cóż – jak możemy przypuszczać – robią kobiety, kiedy szukają własnego towarzystwa?” (tłum. Władysław Wójcik, Tomasz Bieroń).
Virginia Woolf sprawiła, że jako osoba i jako artystka zrobiłam skok kwantowy. Dużo w tym było_jest przesadnych uczuć, ale cieszy mnie, że ciągle mogę mówić o Woolf jak Arcyksiażę_Arcyksiężna mówił_a do Orlando: I adore you. Mogę to mówić bez poczucia winy, bez podważania status quo, który czasem zmienia wiedza czy wnikliwa analiza w wyniku pracy teatralnej. Pewnie dlatego Woolf była też inspiracją pomysłu, by sukcesywnie tworzyć spektakle z wykorzystaniem dzieł i biografii literackich lesbijskich ikon. Jakiś czas później zrobiłam przedstawienie „Gertruda Stein & Alicja B. Toklas & wiele wiele kobiet”.
Agnieszka Małgowska (ur. 1970) – absolwentka wiedzy o teatrze na warszawskiej Akademii Teatralnej i Gender Studies na UW. Od dekady współtworzy – wraz z Moniką Rak – Damski Tandem Twórczy. Reżyserka, trenerka teatralna, autorka scenariuszy teatralnych i filmowych, artaktywistka, lesbijka, feministka, archiwistka, krytyczka teatralna. Świadomie wybiera wszelkie artystyczno-aktywistyczne działania poświęcone nienormatywności, skupiając się na kulturze lesbijskiej*. Szczególną wartość widzi w poszukiwaniach twórczych opartych na osobistym doświadczeniu uczestników_czek, improwizacjach i praktykach duchowych, przetworzonych w tyglu pracy teatralnej. Sięga także do klasyki: feministycznej („Orlando. Pułapka? Sen”), operowej („Czarodziejski flet”), biograficznej („Gertruda Stein & Alicja B.Toklas & wiele wiele kobiet”), kabaretowej („Retroseksualni. Drag King Retro Show”). Siłę widzi nie tylko w praktyce teatralno-performatywnej, ale także w pracy analityczno-krytyczno archiwistycznej poświęconej twórczości lesbijek* i (cykl teatrologiczny „O teatrze lesbijskim w Polsce”, projekt „A Kultura LGBTQ+ nie poczeka”). Współinicjatorka wielu projektów dedykowanych kobietom nieheteronormatywnym w Polsce (Kobieta Nieheteronormatywna, O’LESS FESTIWAL, Stowarzyszenie Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej*).
„Orlando Pułapka? SEN”, reż. Agnieszka Małgowska, Sen Pszczoły, Warszawa, 2010
„Orlando. W poszukiwaniu dwoistości spojrzenia. O filmie Sally Potter”. Agnieszka Małgowska i Monika Rak (Feminoteka)
***
„Gertruda Stein & Alicja B. Toklas & wiele wiele kobiet”. Monika Rak
Kiedy twoja tożsamość jest ciągle podważana – chociażby brakiem jej śladów w kulturze – chwytamy się tego, co przebiło się do mainstreamu. Gertruda Stein z pewnością zaistniała w powszechnej świadomości „Autobiografią Alicji B. Toklas” – kroniką towarzyską, dziennikiem plotkarskim, którego bohaterami były ikony sztuki, między innymi Picasso, Matisse, Hemingway. Mnie jednak interesowało śledzenie relacji Gertrudy Stein i Alicji B. Toklas, która – choć nieopisywana ani nienazwana tak przez same bohaterki – była związkiem lesbijskim. Kobiety nieheteronormatywne, żyjące zarówno w czasach im współczesnych, jak i później, doskonale o tym wiedziały. Nawet pod koniec XX wieku, czyli w czasie, kiedy tę książkę dostałam – podarowała mi ją moja ówczesna partnerka – „Autobiografia…” była jedną z niewielu pozycji, w której mogłam wyczytywać wątki homoerotyczne.
Dla mnie więc pierwsze spotkanie ze Stein nie było spotkaniem z wyrafinowaną pisarką, a z ikoną lesbijską, siostrą saficką, choć ona sama nigdy tak by siebie nie określiła.
Po raz drugi zetknęłam się z nią po dwudziestu latach, pracując nad nanooperą „Gertruda Stein & Alicja B. Toklas i wiele wiele kobiet”, którą realizowałam z Agnieszką Małgowską w ramach Damskiego Tandemu Twórczego. Tym razem miałam inne zadanie: miałam zagrać Gertrudę. Dwie rzeczy mnie z nią łączyły: byłam lesbijką i idealnie pasowałam fizycznie do tej roli, ale to było mało.
Sięgnęłam wtedy po teksty poetyckie Stein. To był moment, kiedy zobaczyłam pisarkę i po lekturze miałam wrażenie, że nie umiem czytać. Z rozsypanych przypadkowo liter, skojarzeń i wyobrażeń „Czułych guziczków” nie układał się żaden znany mi kształt. Utwory wydawały mi się tak bardzo hermetyczne, że mogło to przez chwilę bawić, a na dłuższą metę – odstraszało. Potrzebowałam wielokrotnego czytania i wręcz detektywistycznej pracy nad każdym najdrobniejszym utworem, by odkryć wyjątkowość twórczości Stein. Musiałam uwolnić się od nawyków interpretacyjnych, zrozumieć Steinowski sposób postrzegania rzeczywistości, w której rzeczy czy sytuacje nie są opisywane wprost, a poprzez konteksty: miejsce w przestrzeni, kolor, fakturę, światło.
Musiałam się też zmierzyć z eksperymentalnym językiem autorki, pełnym powtórzeń, piętrzących się znaczeń ukrytych w pojedynczych słowach, jak słowo gay w kultowym literackim portrecie „Panna Furr i panna Skeene”. Stein podstępnie, na poziomie języka, wprowadziła do niego homoseksualny element, którego wieloznaczność w polskim tłumaczeniu znikała:
„Czuły się zupełnie dobrze, Helena Furr i Georgine Skeene, czuły się dobrze i dobrze im było tam, gdzie było im dobrze. Naprawdę dobrze było im. Czuć się dobrze polegało na tym, że każdego dnia zrobić dobrą rzecz, którą robiły każdego dnia. Czuć się doskonale to kończyć każdy dzień o tej samej porze, po tym, jak było im dobrze. Było im całkiem dobrze. Było im dobrze każdego dnia. Kończyły każdy dzień w ten sam sposób, o tej samej porze i było im zawsze dobrze” (tłum. Olga Stefaniuk).
Doceniłam maestrię literacką Stein, ale nie polubiłam Gertrudy jako osoby. To było moją największą aktorską trudnością. Jak w tej sytuacji miałam ją zagrać, jak mogłam jej bronić w roli, jak odbrązowić, jak znaleźć wewnętrzne źródło motywacji? Dlaczego właściwie nie lubiłam Stein? Może dlatego, że Gertruda nie mówiła o sobie „pisarka”, lecz „pisarz”; uważała, że to, co męskie, ma większą wartość, dyskredytując tym samym kobiety, które nie raz ją wspierały. Może dystansował mnie typ związku, jaki Stein zbudowała z Toklas, oparty na jednoznacznej, binarnej opozycji pomiędzy męskim Gertrudy i żeńskim Alicji? Był on dla mnie zbyt patriarchalny. Może irytowało mnie jej wewnętrzne przekonanie o swojej doskonałości? Gertruda po prostu czuła się Geniuszem. To poczucie budowała w niej Alicja, wzmacniał łańcuszek znajomych, protektorek, kobiet w nią wpatrzonych. Tymczasem Gertruda chciała uznania w męskich oczach. Chciała przez mężczyzn zostać uznana za Geniusza.
Uratowały moją postać dwie rzeczy. Po pierwsze, że Stein narratorką „Autobiografii…” uczyniła Alicję, żeby przemówić językiem bardziej zrozumiałym dla szerszej publiczności. To przyniosło sławę Stein, a jej partnerka – sekretarka, redaktorka, kucharka, pani domu, kochanka i muza – stała się bohaterką literacką. Dzięki temu zabiegowi, na okładce każdego wydania „Autobiografii…” widnieją oba imiona i nazwiska – narratorki i autorki – faktycznych współtwórczyń dzieła. Jaki pisarz-mężczyzna zdobyłby się na taki gest i podzieliłby się sławą? Po drugie, bawiło mnie poczucie humoru Stein, które prześwituje pomiędzy słowami.
Ostatecznie udało mi się stworzyć postać Gertrudy Stein, wykreowaną z jej tekstów i biografii, a przede wszystkim z rytmu języka angielskiego i melodii głosu Gertrudy. To one stały się kluczem do odkrycia mojej postaci. Ucieleśniłam ją w ruchu i geście, i w końcu Gertruda ożyła dzięki mojemu ciału. I tak oto kilkukrotnie wcielałam się w ikonę literacką i wbrew sobie – w Geniusza. Choć to poczucie Geniuszu trochę mnie uwiodło…
Monika Rak (ur. 1971) – ukończyła Wydział Wiedzy o Teatrze na warszawskiej Akademii Teatralnej w 2007 roku, zdobyła dyplom aktorski w 1997 roku. Aktorka, performerka, dramatopisarka, artaktywistka lesbijska, teatrolożka, poetka. Pracowała w teatrach: Teatr Szwedzka 2/4, Państwowy Teatr Żydowski, Teatr Lalka i Fraszka oraz TR Warszawa. Stworzyła role w przedstawieniach Damskiego Tandemu Twórczego: „Orlando. Pułapka? Sen”, „Czarodziejski flet”, „Gertruda Stein & Alicja B. Toklas & wiele wiele kobiet”, „33 SZUKA” własnego autorstwa. Performuje płeć, kreując postać drag kinga Maryjana Obłego vel Baera w spektaklu „Retroseksualni. Drag King Retro Show”. Zagrała też w serialu „Duża przerwa” i w filmie „Twarze i maski”. Brała udział w czytaniach performatywnych, między innymi „Portret lesbijek z kotem”, „Niesubordynowane/czytanie/sztuki/Jolanty Janiczak”. Prowadzi warsztaty teatralne. Od dekady współtworzy – wraz z Agnieszką Małgowską – Damski Tandem Twórczy.
„O mężnym Pietrku i sierotce Marysi. Bajka dla dorosłych”. Jolanta Janiczak
O czym pisałaby Maria Konopnicka, gdyby żyła w dzisiejszych czasach? Co zawierały spalone przez jej córki listy? Co jest zapisane w rytmie jej wierszy? Jakie nienazwane pragnienia, tęsknoty można wyczytać między wersami? W epoce pozytywizmu kobieta chcąca pisać, utrzymywać się z pisania, omijać cenzurę i jeszcze być słyszalna musiała zmierzyć się z dziesiątkami ograniczeń, zawierać kompromisy z oczekiwaniami, siebie samą przemilczać, skierować pióro na „sprawy ważne”, wnieść swój wkład do walki narodowo-wyzwoleńczej. Swoje sprawy, problemy codzienności, relacje z dziećmi, opresyjne małżeństwa, rozczarowania relacjami, biedę należało mieć schowane głęboko w szufladzie i używać siebie tylko wtedy, kiedy mogło to posłużyć większej idei. Należało trzymać w szufladzie relacje, zwłaszcza te, które nie mieściły się w „normie”. O swobodnej autoekspresji można było marzyć.
Zajęłam się Konopnicką przez przypadek, przy okazji studiowania aktywistycznej działalności Marii Dulębianki. To ta ostatnia doprowadziła mnie do Konopnickiej, która ostatnie dwadzieścia lat swojego życia spędziła u boku młodszej od siebie o dwie dekady kobiety, podróżując po Europie, pisząc, próbując się z jednej strony uwolnić od nadzoru ekspertów i ojczyźnianych zobowiązań, z drugiej zaś – pracując literacko na wizerunek wieszczki. Konopnicka nie pozwalała się nawet fotografować, pisane przez siebie listy nakazywała adresatom niszczyć, chciała mieć kontrolę nad wszystkim, co było z nią kojarzone. Jednak w archiwach, które przeszukiwałam we Lwowie w muzeum, znalazłam list przyjaciółki Konopnickiej, która opisuje ostatnie życzenie pisarki dotyczące pochówku: żeby ją i Dulębiankę pochowano razem, żeby na ich grobie postawiono pomnik przedstawiający dwie kobiety czytające tę samą książkę. Niestety to życzenie nie zostało spełnione. Może sztuka, „O mężnym Pietrku i sierotce Marysi”, którą napisałam, będzie zalążkiem ich wspólnego pomnika. Ten tekst jest fantazją na temat Konopnickiej, która wyrywa się wizerunkom i oczekiwaniom, i poprzez eksperyment sprawdza, z jakich pragnień, celów, postaw, żądz się składa. W mojej sztuce odtwarza ona te spalone listy, notatki na marginesie, przemilczane dekady spędzone pod rękę z Dulębianką zwaną przez nią „Pietrkiem z powycieranymi łokciami”. Odtwarza również nieśmiało pożądanie i czułość, jaka między nimi była.
Napisałam „O mężnym Pietrku i sierotce Marysi”, myśląc trochę o sąsiadkach, które pamiętam z dzieciństwa, ze wsi, w której się wychowałam. Całe życie, do późnej starości, przeżyły one razem i nikomu nie przyszło do głowy, że mogła to być relacja miłosna. Nazywano je ciotkami, tu mieszkają ciotki. Ile jest takich par „przyjaciółek”, „ciotek” „sióstr” po wsiach i miasteczkach, które o swojej miłości nie mogły nawet szeptać, bo nie miały słów, obrazów i pojęcia, że we wsi obok żyją ich odbicia. Ile zapomnianych, przemilczanych pocałunków, wzruszeń, wspólnych podróży, towarzyszenia w odchodzeniu, których nigdy już nikt nie opowie, ile pustych domków, w których mieszkały pary dziewcząt, kobiet? Czy Konopnicka może być patronką takich cichych, zapomnianych miłości?
„KONOPNICKA: Kiedyś myślałam, że uszlachetnić nas może cierpienie, wzięcie na siebie bez dystansu, z zaangażowaniem, wiarygodnie, bez mrugnięcia okiem ofiarniczej roli. Wierzyłam, że tylko jako istota brutalnie skrzywdzona, miotana obłędem lub innym złym losem, mogę liczyć na uwielbienie, szacunek, nagrody, nawet hagiografie. Że cierpiąc, mogę posunąć świat naprzód, bo w cierpieniu wszelkie środki są dozwolone. Ofiara to idealna kondycja, żeby sobie wygospodarować trochę współczucia, ciepła, akceptacji. Cierpienie zmiękcza serca zwierzchników, wrogów zmienia w zwolenników. Zdarza się, że cię pocieszą, klepiąc po ramieniu. Wiele lat potrzebowałam, żeby się wyzwolić z tego cierpiącego pomnika. Dziś już nie potrzebuję klepania ani po plecach, ani po ramieniu. Nie potrzebuję pozwolenia ani zaproszenia do stołu wieszczów. Ani Matki Polki kamuflażu. Za to widzę wyraźnie, że te dotychczasowe stoły i ołtarze trzeba rozmontować. Trzeba nam pomijanych materiałów, zagłuszanych głosów, obśmiewanych stylów, szarej codzienności i namiętności, wokół których możemy się spotkać. Gdzie jesteście, ciotki, siostry, chłopki, służące, zakonnice, mieszczki, robotnice, inteligentki, profesorki, akuszerki, hafciarki, tkaczki, salowe, kelnerki, śpiewaczki, aktorki pogardzane i uwielbiane zarazem, sprzątaczki, pracownice socjalne, policjantki? Prostytutki, które swoją obecnością podgryzacie fasadę uczciwego życia rodzinnego uprzywilejowanych. Nie wstydźmy się! Nadszedł nasz czas! Mamy prawo do swojej ekspresji! Mamy prawo żyć, nie realizować szablony! Koniec z realizowaniem czyichś oczekiwań! Koniec barw ochronnych! Przynoście fragmenty, migawki, okruszki, zdania, zdjęcia, pocałunki, pamiątki do naszego, właśnie w tym momencie powstającego w tym mieście Archiwum im. Marii Konopnickiej i Marii Dulębianki. Potrzebujemy waszych świadectw, głosów podziemnych i nadziemnych szeptów, waszych gwar, kolorów, drobnostek, różnych przyjemności, wytworów, pamiątek, wszelkich śladów obecności i działalności kobiet kochających kobiety. Zgłaszam również inicjatywę utworzenia zagranicznego stypendium twórczego dla pisarek i artystek nieheteronormatywnych oraz Medal imienia Marii Konopnickiej i Marii Dulębianki wraz z nagrodą pieniężną dla najaktywniejszej działaczki na rzecz kobiet nieheteroseksualnych. Mam nadzieję, że władze miejskie aktywnie wesprą naszą inicjatywę i za rok nie będę musiała już ze sceny powtarzać tych postulatów. Na koniec dodam tylko, że z ogromną przyjemnością zgadzam się być współpatronką Ustawy o związkach partnerskich zaproponowanej w 2012 przez pana Grzegorza Gaudena, któremu z tego miejsca, wraz z Marią Dulębianką, za tę zaszczytną propozycję gorąco dziękuję. Marysiu, przytocz zaproponowaną przez pana Gaudena preambułę, która – mam nadzieję – w niedługim czasie wybrzmi w odpowiednim dla siebie miejscu” („O mężnym Pietrku i sierotce Marysi”).
Jolanta Janiczak (ur. 1982) – absolwentka psychologii Uniwersytetu Jagiellońskiego i aktorskiego Lart Studio, dramaturżka i dramatopisarka. Jest autorką kilkunastu dramatów. Od 2008 roku pracuje jako dramaturżka z Wiktorem Rubinem, współtworząc oryginalny język teatralny. Ich wspólne spektakle są obecne na wszystkich ważnych festiwalach w Polsce. Na IV Międzynarodowym Festiwalu Boska Komedia w Krakowie (2011) otrzymała wyróżnienie za dramat „Joanna Szalona, królowa”, który był także w finale Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej 2012. W roku 2013 jej tekst „Caryca Katarzyna” znalazł się w finale Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej. Laureatka Paszportu Polityki 2013 oraz laureatka programu stypendialnego Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego „Młoda Polska” 2014, zdobywczyni Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej w 2016 roku za dramat „Sprawa Gorgonowej”. Jej dramaty doczekały się licznych publikacji w kraju i zagranicą. Podejmowane przez nią tematy dotyczą przede wszystkim kobiet i ich miejsca w historii, relacji między ciałem i polityką. Jest jednym z najwyrazistszych i najradykalniejszych głosów feministycznych w kraju.
„O mężnym Pietrku i sierotce Marysi. Bajka dla dorosłych”, reż. Wiktor Rubin, Teatr Polski, Poznań, 2018
„Mam dość oglądania bohatera maczo, który kolonizuje świat. Rozmowa z Jolantą Janiczak” (Teatr lesbijski w Polsce)
Jolanta Janiczak, „O mężnym Pietrku i sierotce Marysi. Bajka dla dorosłych” [fragment] (Tęczowe Lektury)