Arrow-long-left
PL|EN

Wywiady

Serwis

„Problemem jest Polska”

Pixie to terapeutka i aktywistka związana z poznańskim stowarzyszeniem Grupa Stonewall, gdzie prowadzi grupy wsparcia i warsztaty dla społeczności LGBTQ+. Pracuje z osobami z diagnozą psychiatryczną i razem z Sex Work Polska wspiera osoby pracujące seksualnie. Jest doradczynią okołotestową HIV.

***

Zofia nierodzińska: Co pomyślałaś, kiedy poprosiłam Cię o udzielenie wywiadu do 16. numeru „Magazynu RTV”? Dlaczego się zgodziłaś? Jakie masz skojarzenia, emocje i przemyślenia związane z tematem rodziny?

Pixie Frączek: Temat, który zaproponowałaś, mocno ze mną rezonuje, z moją pracą i życiem osobistym. Jestem osobą nieheteronormatywną, a moja rodzina to sieć osób, które funkcjonują razem w odbiegający od standardów sposób, co nie jest łatwe w naszym kraju. Bycie rodzicem to jedna z moich potężnych, bardzo ważnych tożsamości. Jestem rodzicem w tęczowej rodzinie żyjącej w skandynawskim modelu opieki naprzemiennej. Dlatego temat rodzicielstwa, a szczególnie rodzicielstwa tęczowego jest mi szczególnie bliski

Jak ma się Twoja rodzina do tzw. polskiej rodziny, o której w ostatnich latach słyszymy bardzo wiele? Mam wrażenie, że stała się ona dla konserwatywnych polityków, urzędników kościelnych i innych obrońców moralności tożsama z polskością w ogóle, której trzeba bronić np. przed feministkami i społecznością LGTBQIA. Jak Twoje rozumienie rodziny koresponduje z tym forsowanym przez władzę?

Z jednej strony kiedy słyszę określenie „polska rodzina”, ma to miejsce najczęściej w kontekście politycznym, konserwatywnym. Nie utożsamiam się z tym pojęciem w ogóle. Ale z drugiej strony wszystkie osoby w mojej rodzinie są polskie, bo żyją w Polsce. Tutaj żyjemy, pracujemy, płacimy podatki, więc naturalnie jesteśmy częścią społeczeństwa i polskiej rodzinności. Boli mnie jednak, gdy osoba, która używa określenia „polska rodzina”, od razu zakłada charakter, jaki ona powinna mieć, że powinna składać się z mamy i taty. Ta narracja nie obejmuje rodzin, które tworzą samodzielni rodzice; z niechęcią patrzy na rodziny patchworkowe, które nadal wzbudzają sensację w niektórych kręgach. I mam tutaj na myśli struktury rodzinne, w których rodzice np. się rozstają i nawiązują nowe relacje partnerskie. W tych nowych relacjach czasem mają kolejne dzieci, czasem nie, a ich osoby partnerskie wprowadzają do wspólnych rodzin swoje dzieci. Jeśli sytuacja jest wyjątkowo sprzyjająca, poprzedni partnerzy_ki, rodzice wspólnych dzieci, też uczestniczą w rytuałach rodzinnych charakterystycznych dla tego patchworku. Mogą być to święta, śluby, ale też inne, bardziej codzienne okoliczności. Właściwie to patchwork nie ma końca. Czasem dzieci w takich konstelacjach cieszą się kilkoma parami babć i dziadków. Mimo to w społeczeństwie istnieje przekonanie, że rozwód rodziców to jest koniec i żadna inna konstelacja nie jest możliwa. Natomiast ja spotykam i doświadczam rodzin patchworkowych, i mimo trudności one po prostu są – tym samym mogą dawać poczucie stabilności.

W określeniu „polska rodzina” te bogate, różnorodne struktury, o których mówimy, nie wybrzmiewają. Wyobrażonym ideałem jest rodzina nuklearna, czyli heteronormatywna forma rodziny z mamą, tatą i biologicznymi dziećmi, przy czym heteronorma to życie w rolach przyjętych jako stereotypowe dla danej płci. To styl życia związany ze stylem życia większości.

fot. Basia Sinica

Można by zapytać, co jest złego w rodzinach nuklearnych i czy na pewno stanowią one większość w społeczeństwie? Jaka jest sytuacja dziecka w relacjach patchworkowych? Często pomija się jego_jej perspektywę, mówiąc o rodzinie.

W nukleranej rodzinie nie ma nic złego, dopóki nie dzieje się w niej przemoc. Chciałabym jednak, aby była to jedna z wielu równoległych i równoważnych struktur rodzinnych, żeby jeden konkretny typ rodziny nie był faworyzowany, a inne wykluczane. W Polsce nie czuję, że mam takie same prawa jak osoby w rodzinach heteronormatywnych. A jeśli chodzi o sytuację dziecka, to oczywiście jest ona różna w zależności od tego, jakie relacje mają ze sobą dorośli w takich konstelacjach, jak wyobrażają sobie takie aspekty życia, jak np. logistyka mieszkaniowa, logistyka szkolna, sprawy finansowe, czas wolny itd. Dlatego ten ogromny projekt trzeba opracować. Ważnym aspektem struktury są też relacje w rodzeństwie, czasem najsilniejsze ze wszystkich i utrzymywane nawet po osiągnięciu przez dzieci dorosłości i niezależności.

Wydaje mi się, że w patchworkowej rodzinie, z jakiej pochodzę, mocniejsze więzi mam ze swoimi przyjaciółmi niż z krewnymi. Zastanawiam się zatem, czy mówiąc o rodzinie, możemy zacząć używać słowa relacje zamiast pokrewieństwa?

Tak, dlatego staram się dużo mówić o rodzinie z wyboru. W domu, w którym się wychowywałam, obecny był przyjaciel moich rodziców. Traktował nas jak swoją rodzinę, nie miał biologicznych dzieci ani partnera czy partnerki. Dla niego byliśmy rodziną z wyboru, tylko wtedy tak się o tym nie mówiło. Dzisiaj, kiedy wszystko jest bardziej mobilne, ruchome, nie zapuszcza się korzeni w jednym miejscu, głęboko, tylko pod powierzchnią i szeroko, dlatego rodziny z wyboru często dają większe poczucie bezpieczeństwa niż rodziny generacyjne.

Jednak w przeciwieństwie do rodzin nuklearnych te z wyboru są pozbawione praw. Po wygranej socjaldemokratów w Niemczech powstał projekt, który sankcjonowałby prawnie tzw. wspólnoty odpowiedzialności [Verantwortungsgemeinschaften], których członkowie i członkinie mieliby i miałyby podobne prawa jak ci i te w związkach partnerskich: prawo do opieki, dziedziczenia itd. Wspólnoty takie byłyby oparte na przyjętej zasadzie odpowiedzialności, niekoniecznie na relacjach romantycznych. Co o tym myślisz? Czy sprawdziłoby się to w polskim kontekście?

Nie jestem prawniczką, ale przypuszczam, że wystarczyłaby jedna ustawa, aby uregulować niestandardowe relacje rodzinne. Tutaj wychodzimy dalej, bo mówimy o więcej niż dwóch osobach, które podejmują decyzję o wspólnym życiu, trosce o siebie nawzajem, wsparciu finansowym itd. Przywodzi mi to na myśl struktury poliamoryczne, w których również są wychowywane dzieci. Takie struktury i takie rodziny były bardzo mocno doświadczone w czasie lockdownów. Wtedy mówiono o tym, że można się spotykać w obrębie swoich gospodarstw domowych i ewentualnie z dwiema dodatkowymi osobami. Zupełnie nie brano pod uwagę rodzin poliamorycznych. Prawa i ograniczenia lockdownu były sprofilowane do nuklearnych rodzin. Myślę też o tym, że prawo po prostu nie nadąża za życiem. Rodziny i relacje międzyludzkie ewoluują, zmienią się formy życia relacyjnego, a politycy są zawsze o kilka kroków w tyle. Z naszej strony, to znaczy ze strony terapeutów, aktywistek, osób, które się w tych sprawach wypowiadają, pomogłaby edukacja, po prostu. Ze strony prawnej pomogłoby rozpoznanie potrzeb ludzi, którzy nie są ze sobą spokrewnieni, a chcieliby dzielić życie, i umożliwienie im nadania sobie takich praw i przywilejów, jakimi cieszą się związki małżeńskie. Może zamiast związków partnerskich trzeba zacząć mówić o więziach partnerskich. Ale to jest na razie niemożliwe w Polsce.

…albo więzi opiekuńczej, więzi troski nieopartej na relacji romantycznej.

Tak. Chciałabym jeszcze dodać, że kiedy jako bardzo młoda osoba jakieś dwadzieścia lat temu pojechałam do Berlina, zaobserwowałam, że starsze osoby żyją we wspólnotach [Wohngemeinschaften], podobnie jak studenci. Myślę, że jest to dobre rozwiązanie dla osób o niskich dochodach, a na starość my pewnie takimi będziemy. We wspólnocie życie senioralne jest łatwiejsze i tańsze. To ważne, aby o tym mówić: nie tylko para, ale również grupa osób w wieku senioralnym może razem mieszkać i tworzyć wspólnotę rodzinną, przyjacielską, partnerską.

To są moim zdaniem dwie strony tej samej monety: sytuacja prawna i jak wyobrażamy sobie sposób, w jaki chcielibyśmy żyć, jakie relacje nawiązywać. W Polsce przez ostatnie lata takie rozmowy były mocno ograniczane. Wiele z nas ze strachu nie zabiera głosu publicznie, nie mówi o tym, w jakim społeczeństwie chciałoby żyć, w jaki sposób rozwijać swoją potrzebę bliskości z innymi, bo ciągle myślimy o tym, jak przetrwać; jak dać sobie radę z odpieraniem ataków na naszą prywatność ze strony rządzących. Jako terapeutka masz z tym do czynienia na co dzień: z lękiem przed wyobrażeniem sobie, że mogłoby być lepiej. W związku z tym chciałabym Cię zapytać o tęczowe rodziny i o warsztaty dla rodziców osób nieheteronormatywnych, które prowadzisz w stowarzyszeniu Grupa Stonewall. Może wyjaśnisz przy okazji, czym jest stres mniejszościowy?

Jeśli chodzi o rodziców osób LGBTQ+, to od pięciu–sześciu lat prowadzę grupę wsparcia dla wszystkich bliskich osób – to może być też rodzeństwo albo dziadkowie. Buduje mnie, że coraz rzadziej słyszę od opiekunów_ek o tym, że żałują, bo ich dziecko nie jest heteronormatywne lub cispłciowe [płeć bilogiczna osoby zgadza się z jej płcią kulturową – przyp. red.], że jest niebinarne lub transseksualne. Coraz więcej osób rodzicielskich przychodzi z konkretnym pytaniem, np. jak poradzić sobie z lękiem o dorosłe lub dorastające dziecko, które się wyautowało [od ang. coming-out, czyli ujawnienie swojej nieheteroseksualnej orientacji – przyp. red.]. Dodatkowo nie chce się wyprowadzić z miejscowości, w której mieszka, ale żyć oficjalnie ze swoim partnerem lub partnerką. Dla rodziców jest to pytanie o bezpieczeństwo ich dziecka, czy będzie narażone na presję genderową lub inne szykany. Przykro mi się robi, kiedy rodzic mówi, że chciałby, aby dziecko znalazło studia lub pracę w innym kraju i tam osiadło; że to będzie dla wszystkich najlepsze. Taka decyzja wiąże się najczęściej ze wsparciem finansowym ze strony rodziców, więc nie jest to rozwiązanie dla wszystkich, również sama osoba wyjeżdżająca musi mieć duże kompetencje społeczne, aby sobie poradzić w innym kontekście kulturowym. Wyjazd zatem nie rozwiązuje sprawy. Czuję się w Polsce taką samą obywatelką jak inne osoby, które nawet nie zastanawiają się nad swoimi przywilejami. Zmiana miejsca zamieszkania nie powinna być warunkiem zapewnienia sobie i najbliższym bezpieczeństwa – powinna wynikać z innych potrzeb, takich jak zdobycie wiedzy, nowego doświadczenia itp. Chciałabym, żeby osoby LGBTQIA, jeśli już mają wyjeżdżać, to z innych powodów.

Z tego, co mówisz, wynika, że nie jest już problemem akceptacja nieheteronormatywnego dziecka przez rodziców, lecz kontekst, w którym żyje. Problemem jest Polska.

Tak, dużo dobrego w tej kwestii robią stowarzyszenie My, Rodzice oraz Kampania Przeciw Homofobii, dlatego rodzice już wiedzą, że są różne formy rodzicielstwa. Mam tu na myśli oprócz rodzin patchworkowych również formy rodzicielstwa uzgodnionego, czyli takie sytuacje, w których osoby niehetero, jak gej i lesbijka, postanawiają razem mieć dziecko, a takich osób jest naprawdę sporo. Wtedy, mimo życia w oddzielnych związkach, opieka nad dzieckiem jest dzielona.

Czy w takich sytuacjach można posiłkować się technologiami reprodukcyjnymi, jak inseminacja lub in vitro, czy te metody są zarezerwowane w Polsce dla par małżeńskich?

Przy usilnych staraniach mogą z nich korzystać również samodzielne kobiety, ale oczywiście koszty zabiegu muszą pokryć z własnej kieszeni. Przepisy prawa tak naprawdę niewiele tu zmieniają, bo dzieci w takich konstelacjach po prostu są i się wychowują, nikt nie musi na to łaskawie przyzwalać. Oczywiście byłoby wspaniale, gdyby państwo wspierało osoby starające się o dzieci bez względu na to, w jakich związkach żyją i jaką mają tożsamość, ale tutaj nie odbiegamy bardzo od sytuacji w innych krajach. W większości państw heteroseksualne pary małżeńskie są faworyzowane zarówno ekonomicznie, jak i w dostępie do technologii reprodukcyjnych.

Myślę jeszcze o osobach, które np. z powodu zmian klimatycznych nie decydują się na zostanie rodzicami. Jakie opcje rodzinne są dla nich dostępne? Oficjalnie traktowane są jako osoby samotne, bezdzietne, do tego jeszcze np. niezamężne i nieżonate, co wskazuje na szereg braków. Czy tożsamość takich osób określana jest jedynie na podstawie tego, kim nie są?

Oczywiście, że nie. Po pierwsze, niedecydowanie się na dzietność wcale nie oznacza, że jesteś osobą samotną. Nie używam też takiego określenia jak „bezdzietność”, bo wskazuje ono na jakiś deficyt, zdecydowanie wolę mówić o niedzietności. Myślę, że o tym, kto jest z kim rodziną, powinny decydować same zainteresowane osoby. Osoby samodzielne często żyją razem ze zwierzętami, które traktowane są jak osoby partnerskie, członkowie rodziny. Pewnie nie wszystkie osoby ze społeczności LGBTQIA zgodziłyby się ze mną, że rodziny międzygatunkowe są tak samo ważne jak rodziny tęczowe. Nasza społeczność nie jest monolitem i nie wszystkie osoby są na tyle postępowe. Często słyszę od gejów i lesbijek, że osoby niehetero nie powinny adoptować dzieci. Z perspektywy terapeutycznej myślę, że jest to zinternalizowany element bifobii i homofobii, czyli przekonania: OK, nie chcę nikogo krzywdzić i nie wchodzę w związki hetero, ale z tymi dziećmi to już jest przesada. Te same osoby uważają, że małżeństwo jest zarezerwowane dla związków kobiet i mężczyzn, a mniejszości mają się zadowolić związkami partnerskimi. Dlatego mówię tu o fobiach, gdyż żadne badania na ten temat nie potwierdzają, że osoba niehetero i niecispłciowa miałaby być gorszym rodzicem.

I tutaj pojawia się kolejne pytanie: o klasowość, bo przecież nie tylko tożsamość seksualna i płciowa decyduje o tym, kim jesteśmy i jak funkcjonujemy w społeczeństwie.

Przynależność klasowa ma większe znaczenie, niż nam się wydaje. Są osoby, najczęściej z dużych miast, wykształcone, które uważają, że klasizm nie dotyczy naszego społeczeństwa. Koncentrują się na tym, ile kto zarabia, ale klasa to nie tylko zarobki, to również styl życia, zestaw kompetencji społecznych i kulturowych, możliwość dostępu do różnych miejsc, dóbr itd. Na warsztatach, które prowadzę dla terapeutów_ek, mówię o przywilejach, jakie mają i często jest to dla nich nowość, bo wcześniej o nich w ogóle nie myśleli. Klasizm istnieje i przejawia się również w tym, z jaką warstwą społeczną się identyfikujemy, gdzie mamy swoje „plemię”. Myślę, że najczęściej klasowość pozostaje niedostrzegalna dla osób już uprzywilejowanych, należących co najmniej do klasy średniej, które mają ten komfort, że pewne rzeczy są dla nich oczywiste, nie muszą o nie walczyć. Jednak w każdej klasie społecznej są osoby nieheteronormatywne, dlatego społeczność LGBTQIA jest taka zróżnicowana. Czym innym jest bycie wykształconą, dobrze usytuowaną lesbijką w Poznaniu, czym innym w małej miejscowości dwadzieścia kilometrów od innej małej miejscowości. Wtedy poczucie przynależności do społeczności jest dużo mniejsze, dostęp do miejsc i wydarzeń utrudniony; większość pism dla społeczności wychodzi w języku angielskim, więc potrzebna jest kolejna kompetencja, aby móc je zrozumieć. Dlatego często osoby LGBTQIA z mniejszych miejscowości czują się osamotnione. Dla nich jedyną możliwością kontaktu z podobnymi sobie są grupy online. Zależy mi więc na utrzymaniu tych grup, które prowadzę w Stonewall; należą do nich również osoby z mniejszych miejscowości, nie tylko z Poznania. To ogromne zadanie aktywistyczne, aby trafiać do takich osób i utrzymać kontakt, szczególnie gdy dostęp do internetu jest utrudniony. Kolejną grupą osób, na której mi bardzo zależy, są tęczowe osoby z diagnozą psychiatryczną. One często żyją pomiędzy konserwatywnym domem, zakładem psychiatrycznym i szkołą, która je stygmatyzuje. Często bez stałego dostępu do internetu. Zatem potrzebne są edukacja i odklasowienie zawodu psychoterapeuty, który jest zawodem niezwykle ekskluzywnym. Myślę, że osoby należące do mniejszości etnicznych, seksualnych, osoby transpłciowe powinny mieć możliwość bycia terapeutami. Do tego potrzebne jest wdrożenie procedur, stypendiów, praktykowanie różnorodności, a nie jedynie gadanie o niej. To bardzo ważne, aby podczas terapii nie traktować osób nienormatywnych jak każdego innego klienta, ale wziąć pod uwagę cały kontekst, który ze sobą wnoszą, ciężar społecznego wykluczenia, ten cień, jaki się kładzie na ich życiorysie.

Tak, podczas terapii nie można wszystkiego sprowadzać do siebie, to jest ciągła relacja pomiędzy tobą a kontekstem społecznym, politycznym i kulturowym, który na ciebie wpływa.

Na koniec mam do Ciebie pytanie o przyszłość: jak ją sobie wyobrażasz? Jak chciałabyś, aby ona wyglądała? Co musiałoby się zmienić?

Chciałabym, aby przyszłość wyglądała tak, jak ludzie sobie tego zapragną, aby nikt nie musiał zastanawiać się, czy jest wystarczająco poprawny i legalny. Chciałabym, aby weszła w życie ustawa pozwalająca mi na wyznaczenie osoby, która będzie mogła otrzymać dostęp do mojej dokumentacji medycznej. Żebym to ja mogła zadecydować o tym, kto się o mnie troszczy i o kogo ja się troszczę oraz żeby legalizacja związku nie była do tego wymagana. Chciałabym, aby dla każdego i każdej było miejsce.

Newsletter

Bądź z nami na bieżąco – Zapisz się do naszego newslettera i śledź nas w mediach społecznościowych: